Kiedyś
myślałam, że przyjaźń jest wtedy, kiedy wypożyczam książki na Ignacego bez jego
wiedzy, bo są mi potrzebne, podając się bibliotekarce za jego wyimaginowaną
siostrę. Kiedyś myślałam, że przyjaźń jest wtedy, kiedy razem z Ignacym
podrabiamy sobie zwolnienia z pierwszych lekcji. Kiedyś myślałam, że przyjaźń
jest wtedy, kiedy chodzimy na lody i płaci ten, kto ma pieniądze, a drugi nie
czuje się głupio, gdy tamten mu funduje. Kiedyś myślałam, że przyjaźń jest
wtedy, kiedy znam hasła Ignacego na najważniejsze strony internetowe. Kiedyś
myślałam, że przyjaźń jest wtedy, kiedy mogę czytać esemesy Ignacego bez
protestów z jego strony.
Dlaczego uświadomiłam sobie
dopiero dziś, że przyjaźń zaczyna się dokładnie w momencie, kiedy ufasz drugiej
osobie bezgranicznie, choć na jego plany w twoim oku kręci się łza przerażenia
i bólu?
Wiązałam pod biustem szeroką
zieloną wstążkę, która musiała być już naprawdę stara. Najchętniej odrzuciłabym
ją w kąt, ale chyba rzeczywiście pełniła niezbędną funkcję – bez niej sukienka
już w ogóle byłaby na mnie za duża. Mimo że służka, która została do mnie podesłana,
nie należała wcale do tęższych osób, ba, można by nawet użyć stwierdzenia, że
dziewczyna była trochę wychudzona, miała szeroką posturę, co zupełnie
kontrastowało się z moją budową ciała. Ja od zawsze należałam do drobnych,
filigranowych i niskich kobiet, które w sklepach z odzieżą przeżywały swój mały
koszmar. Moich rozmiarów prędzej doszukałabym się na dziale dla dzieci niż dla
młodzieży.
- Jak wyglądam? – Ignacy próbował
tak wykręcić głowę, aby zobaczyć, jak stare szmaty, które otrzymał od sługi,
leżą na nim z tyłu. Wyglądał jak pies, który usilnie próbuje złapać się za
ogon.
- Człowiek na odpowiednim miejscu.
Od zawsze powtarzałam ci, że skończysz nędznie – rzuciłam zgryźliwie, próbując
zawinąć tak rękawy, by nie było widać dziur, które zostały na nich zrobione.
Nasza służba patrzyła w milczeniu zarówno na mnie, jak i na Ignasia. Oni byli
już przebrani. Służka nosiła aktualnie moją koszulę w szkocką kratę i czerwone
rurki, a sługa luźne jeansy i pstrokaty t-shirt Batyckiego. Buty zostawiliśmy
sobie własne, ze względu na niezgodność numerów pomiędzy nami a mieszkańcami
Pól Kamiennych. Na szczęście moja szara suknia na tyle ze mnie zwisała, że bez
problemu zasłaniała moje jaskrawozielone, wysokie trampki. Większy problem
posiadał Ignacy, którego adidasy idealnie wystawały z mocno rozszerzonych
nogawek przykrótkich podziurawionych spodni.
- Apka, jeśli nie chcesz, nie
musisz iść ze mną.
Wiedziałam, że nie musiałam. Nikt
mnie przecież do niczego nie zmuszał. Miałam wolną drogę, własną autonomię,
możliwość podjęcia decyzji. Nikt mnie nie ograniczał, nie stopował, nie wydawał
nade mną rozkazów. Ale ja chyba sama nie wiedziałam, czego chciałam. Pragnęłam
zostać tutaj, a jednocześnie zniknąć z tego miejsca. Wszystko wydawało mi się
dziwne, nierealne. Jedynym moim marzeniem, było pojawienie się nagle w domu.
Chciałam dowiedzieć się, że to, co teraz przeżywałam, to tylko sen. Jednak
wiedziałam doskonale, że to wszystko działo się naprawdę. Ten ból przy…
umieraniu był… taki rzeczywisty, prawdziwy.
Nie odpowiedziałam. Zacisnęłam zęby
i jak najmocniej zawiązałam wstążkę pod biustem. Zdawałam sobie sprawę, że mogę
mieć potem problem z oddychaniem, jednak nie poluzowałam ucisku. Chciałam
poczuć ból, bo tylko on mógł mi przypominać, że naprawdę żyję, a nie zawisłam
pomiędzy dwoma światami. Ból był wybawieniem, siłą i nadzieją w jednym.
Ignacy nie kazał mi odpowiadać.
Wciąż tryskał entuzjazmem i dobrym humorem, choć widziałam, że trochę zaczyna
go martwić moje zachowanie. Nie wiem jednak, czego się konkretnie spodziewał.
Myślał, że będę podzielała jego zdanie? Bezgranicznie wierzyła, że każdy wkoło
mnie ma dobre zamiary i nie mam się czego obawiać? To on był w każdej sytuacji
beztroski, ja potrafiłam dostrzec w porę każdy element, który mógł się w
późniejszym czasie przerodzić w poważne zagrożenie.
- Macie jakiś sznurek? Taki żeby
się stąd spuścić? – odezwał się znów Ignacy, kiedy już definitywnie skończył
oglądanie swojego stroju. Dziewczyna i chłopak wymienili po jego wypowiedzi
znaczące spojrzenia. Widziałam po ich twarzach, że byli dość przerażeni. Z
jednej strony musieli wykonywać wszystkie nasze polecenia, bo tak kiedyś
przysięgli. Z drugiej robili coś wbrew osobom, dla których tak naprawdę pracowali.
Rozkazy nakładały się na siebie i trudno było jasno stwierdzić, które należało
wykonać, a których nie.
- Nie, raczej nie. – Usłyszałam
drżący głos dziewczyny.
Westchnęłam głośno i podeszłam do
okna, opierając się o wykutą w skale półkę i wyglądając na zewnątrz. Opuściłam
lekko głowę i spojrzałam w dół.
- To pierwsze piętro, Ignaś –
stwierdziłam, rozglądając się dodatkowo na boki. – I zaraz obok jest drzewo z
dużymi gałęziami.
Chłopak podszedł do mnie i
przechylił się identycznie jak ja. Z widocznym niezadowoleniem przyznał mi
rację.
- Chciałem to zrobić jak w
filmach… Skoro nie ma sznurka, to pozwól mi pozwiązywać pościel. Wiesz, tak,
jak to robią ci, co chcą wyjść z domu w nocy, żeby rodzice nie…
- Batycki, zamknij mordę! –
ofuknęłam go, podnosząc głos. Czułam, jak wzbiera się we mnie wściekłość. Denerwował
mnie fakt, że on wszystko traktował jako zabawę. Oczywiście, kiedy byliśmy na
obozach czy wycieczkach klasowych, mogliśmy wygłupiać się w opuszczanie ośrodka
niczym w filmie, ale teraz nie chodziło tu o beztroskie żarty, których
największą karą były pompki czy zmywanie naczyń po obiedzie.
Z Ignacym nie kłóciliśmy się
często. Jak już, to o jakieś pierdoły. Czasem wychodziło też na jaw, że czuję
się zazdrosna o jego wciąż zmieniające się dziewczyny, choć i tak najwięcej
czasu zawsze poświęcał mi. Jednak nigdy nie byłam na niego tak wściekła, abym
zwracała się do niego po nazwisku.
- Przepraszam, Kamińska. Wyluzuj i
zostań tutaj, jeśli masz jakieś problemy – Chłopak trochę uspokoił swój
entuzjazm przez chwilową złość na mnie.
- Tu nie chodzi o to, że mam
jakieś problemy! Chodzi o to, że cię nie rozumiem!
- Ja chciałbym teraz potrafić zrozumieć
ciebie – wyznał. Prychnęłam śmiechem na jego słowa.
- Jesteś po prostu ciekawy, jak
jest na zewnątrz, tak? I przy okazji chcesz zwyczajnie złamać punkt regulaminu
dla swojej własnej przyjemności? – upewniłam się, nie przejmując się już
obecnością służby, która cały czas wsłuchiwała się w naszą rozmowę.
- Tak. Chcę niegroźnie wyjść.
Tylko tyle. Mnie fascynuje ten świat, tym bardziej, że teraz to będzie nasz
dom. – Specjalnie podkreślił dwa ostatnie słowa.
- Daję ci dziesięć minut. A potem
wracam tutaj i chcę świętego spokoju na całą noc – ucięłam rozmowę,
spontanicznie przerzucając nogę na zewnątrz i stawiając ją na wielkiej gałęzi,
która znajdowała się tuż pod oknem. Ostrożnie przechyliłam się w stronę drzewa
i kurczowo złapałam ręką za tę samą gałąź. Musiałam wyglądać w tej sytuacji
komicznie, jakbym grała w twistera. Ryzykując, przełożyłam pod sobą drugą nogę,
która również dotknęła gałęzi. W końcu zdecydowałam się na dołączenie prawej
ręki, a po chwili spuściłam w dół nogi, jakbym wisiała na drążku. Teraz mogłam
już tylko spokojnie się puścić. Ziemia była jakieś trzy metry pod moimi nogami.
Opadłam na nią, asekurując się jeszcze rękoma. Od razu przypomniały mi się
czasy, kiedy razem z Ignacymi skakaliśmy z dachów klatek w blokach albo z
wysokich czereśni, z których podbieraliśmy pyszne owoce.
Niezadowolona z tego, co przed
chwilą zrobiłam stanęłam z rękoma zaplecionymi na piersi i oczekiwałam na skok Ignacego.
Słyszałam jeszcze, jak poucza służbę, aby zajęli nasze pokoje i dla niepoznaki
położyli się w naszych łóżkach dopóki nie wrócimy. Dostali również dożywotni
zakaz wspominania komukolwiek o dzisiejszym zajściu.
Po chwili z mojego pokoju
wystawiła się głowa Ignacego, który zrobił głupią minę i uśmiechnął się do
mnie. Z początku odpowiedziałam mu zaprzeczającym ruchem głowy, choć w końcu
odwzajemniłam uśmiech. Chłopak chciał, żebym na moment zapomniała o wszystkich
zmartwieniach i zaczęła się cieszyć jak on.
Ignacy zwyczajnie przerzucił od
razu obie nogi na zewnątrz, siadając na kamiennej półce. Chwilę majtał nimi,
bijąc się najprawdopodobniej z myślami. W końcu zaryzykował i, zwyczajnie
wysuwając się coraz bardziej i bardziej, zeskoczył na ziemię. Niestety, zrobił
to na tyle niezgrabnie, że o mało co nie zarył twarzą o wydeptaną ścieżkę.
Zaśmiałam się z chłopaka, nie
pytając nawet, czy zrobił sobie jakąkolwiek krzywdę. Gdyby nie fakt, że byliśmy
w zupełnie nieznanym miejscu, a mi znacznie śpieszyło się na górę,
przewróciłabym go jeszcze, aby przeturlał się po brudnej ziemi. Teraz nie
zależało mi jednak na żadnych wygłupach, więc po prostu podałam mu rękę, aby
podniósł się na nogi. Ignacy skorzystał z mojej pomocy, a następnie otrzepał
swoje ubranie, które i tak było niemiłosiernie ubrudzone przez swojego
prawowitego właściciela.
Ignacy spojrzał nagle do góry i
zaklął głośno.
- Co, zdarłeś sobie kolanka? –
spytałam, udając zatroskaną minę.
- Nie. – Przygryzł wargę, jakby
bał się mi o czymś powiedzieć. Spojrzałam na niego pytająco, choć mogłam się
założyć, że nie zobaczył mojej miny. W tych ciemnościach i ja ledwo co
widziałam jego twarz. Jedynym źródłem światła były zapalone w moim pokoju
świece i lampy naftowe ustawione na krużgankach niektórych domów. W oddali
majaczyły się również dwie postacie strażników, którzy trzymali przed sobą
latarki, w których zamiast baterii znajdowały się jakieś małe owady. Mężczyźni
szli jednak daleko od nas. Sądziłam, że nie mogli nam w sumie nic zrobić, bo
chyba każdy miał prawo chodzić po uliczkach miasta, a my mieliśmy teraz na
sobie ubrania sług, więc wyglądaliśmy naprawdę normalnie.
- Dobra, wykrztuś to z siebie i
zaświeć lampą, bo nic nie widzę – powiedziałam w końcu, wzdychając głośno.
- Właśnie o to chodzi…
- Nie wziąłeś lampy? – spytałam,
choć byłam już pewna, że o niej zapomniał.
- A widać, żebym miał gdzieś
schowaną? – spytał, odpinając kamizelkę i rozciągając ją na tyle, abym mogła zobaczyć,
że nic w niej nie ma. Opadły mi ręce.
- O czym ty myślisz? – spytałam z
dobrze wyczuwalnym w głosie wyrzutem. Ignacy przewrócił oczami i podszedł do
drzewa, które rosło przy moim oknie.
- Też robisz teraz cały czas
problemy. Po prostu po nią wrócę? Kto nie ma w głowie, ten ma w nogach –
usprawiedliwił się chłopak i jak gdyby nigdy nic, zaczął wspinać się po pniu
rośliny. Szło mu dość opornie, ale jakimś cudem udało mi się powstrzymać się od
komentarza. Miał szczęście, że nie spytał się mnie, czy to ja bym nie poszła po
zapomnianą lampę naftową. I nie chodzi o to, że bym się po nią nie
pofatygowała. Oczywiście, że bym po nią wróciła i nawet z przyjemnością
rzuciłabym mu tę lampę z góry. Ale już nie zeszłabym z powrotem na dół. Tak dla
zasady.
Usłyszałam trzask łamanej gałęzi,
a po chwili czyjś ciężki upadek. Zaraz po nim rozległo się głośne „Ała!”, które
skwitowałam parsknięciem śmiechu. Znów szykowałam się do tego, aby podać
Ignasiowi swoją pomocną dłoń przy powstaniu z ziemi, gdy nagle ktoś zaświecił
mi czymś po oczach. Odruchowo zmrużyłam
powieki i zasłoniłam je częściowo swoją ręką. To samo zrobił wciąż leżący pod
drzewem Ignacy.
Przed nami stało dwóch potężnych
strażników o muskularnej budowie i szerokich barkach. Byli ode mnie
zdecydowanie wyżsi i patrzyli na mnie z góry. Jeden z nich trzymał wycelowaną
we mnie różdżkę, która jednocześnie dawała niesamowicie jasne, ale i
oślepiające światło. Drugi wymierzył w Ignacego swoją latarką, w której jakieś
świecące i błyszczące owady toczyły bój, aby opuścić zamknięte miejsce, podczas
gdy prawą rękę zaciskał na rękojeści miecza znajdującego się jednak jeszcze w
pochwie.
Od początku byłam przeciwna temu
pomysłowi. Mówiłam o tym ze sto razy. Ale nie. Ignacemu zachciało się wyjść.
Choć przyznam szczerze, że nie
przypuszczałam ani trochę, że może nas ktoś złapać, kiedy jesteśmy przebrani za
służbę. Przecież to normalni obywatele miasta. Mają chyba prawo na chodzenie po
nim nawet w czasie nocy, prawda?
- Mówiłam ci, Alan, że masz
przestać się wdrapywać do tej nowej, bo źle się to skończy – mruknęłam,
przerywając ciszę. Starałam się wyglądać na opanowaną, trochę zdegustowaną
pomysłami mojego kompana. W rzeczywistości jednak strasznie się denerwowałam i
byłam pewna, że trzęsą mi się nogi i ręce. O ile te pierwsze skutecznie
zakrywała rozkloszowana suknia, o tyle te drugie zaplotłam za plecami, aby nikt
ich nie widział.
- Te, zielona wstążeczka! Masz
szczęście, że cię kojarzę! I pecha w jednym! Z tego co wiem, od piętnastu minut
powinnaś być z bratem w trasie do Pól Wschodnich z listem do Złotobrodego –
odezwał się zwyczajnie mag, odsuwając nieco różdżkę od mojej twarzy. Pamiętając
jednak wciąż, że moja mina jest doskonale przez niego widoczna, starałam się,
aby nie ukazać swojego zdziwienia i przerażenia.
- Brat nie mógł się powstrz…-
zaryzykowałam.
- A powinien. Jutro Marten dowie
się, jak zachowują się jego służący i jestem pewny, że wyciągnie z tego
odpowiednie konsekwencje. – Rozległ się doniosły i pełen wyższości głos maga.
Pomyślałam tylko, że osoby, które tak naprawdę otrzymały zadanie dostarczenia
tego listu, będą miały niezłe kłopoty przez głupotę Ignacego i moją. Nie skojarzyłam
jeszcze wtedy faktów, że strażnik rozpoznał we mnie „zieloną wstążeczkę”, a
więc mówił o mojej służce.
Batycki w końcu podniósł się
całkowicie z ziemi i spojrzał na mnie przepraszająco. Miałam wtedy nadzieję, że
mój wzrok potrafi zabijać albo przynajmniej wygląda na taki, który chciałby
posiadać w tej chwili taką umiejętność.
Nagle mężczyźni bez słowa ominęli
nas i ruszyli ścieżką, oświetlając ją przed sobą. Po chwili naszej zwłoki,
nakazali nam ruchem ręki, abyśmy do nich dołączyli. Nie czekałam na żadne
dodatkowe słowa, tylko szybko odwróciłam się na pięcie i podążyłam za nimi,
ciągnąc za sobą Ignacego, który ani trochę się nie sprzeciwiał. Słyszeliśmy
wzajemnie swoje podenerwowane oddechy. Strażnicy mogli wziąć je jako nasze
przerażenie po ich słowach „wyciągnie z tego odpowiednie konsekwencje”, jednak
my zwyczajnie nie wiedzieliśmy, co mamy zrobić dalej. Ucieczka nie wchodziła w
grę – złapaliby nas, nie znaliśmy zupełnie tego terenu. Poza tym, gdybyśmy
zaczęli biec w przeciwnym kierunku, mogliby domyśleć się, że mamy coś na
sumieniu i bez żadnych skrupułów nas zabić. Mieli w końcu zarówno miecz, jak i
różdżkę. To chyba tej ostatniej bałam się najbardziej.
W końcu dotarliśmy do wielkiej
bramy, która była chyba jedynym wejściem (albo przynajmniej głównym) do tego
miasteczka. Z początku zaczęłam się zastanawiać, czy tylko to, co było w środku
nazywało się Polami Kamiennymi. Dopiero potem przypomniało mi się, że przecież
mag użył terminu „Pola Wschodnie”. Widocznie było tu parę krain.
Mężczyzna, który posiadał różdżkę,
machnął nią kilka razy w kierunku bramy, mamrocząc coś pod nosem. Zamek
posłusznie odpuścił, a wrota zaczęły się otwierać, ukazując ciemny las. W tym
momencie ugięły się pode mną nogi. Byłam już gotowa przyznać się, że nie
jesteśmy żadnymi służącymi i nie mamy do wykonania żadnego rozkazu. Kątem oka
zauważyłam, że i Ignacy podzielał moje zdanie.
- Właściwie to my… - zawahałam
się, nie wiedząc, co dokładnie powiedzieć. W myślach miałam już gotową całą
wypowiedź, jednak teraz nie potrafiłam jej wyrzucić z siebie. Bałam się, że i w
tym przypadku grozi zarówno mi, jak i chłopakowi śmierć. Mężczyźni mogli uznać
nas za jakichś niebezpiecznych, przebranych oszustów, którzy z początku z braku
lepszej wymówki podali się za służących. Chyba nie mieli obowiązku dostarczać
takich osób żywych, prawda?
- … nie mamy lampy. Stłukłem po
drodze – zakończył za mnie Ignacy, nie spoglądając nawet na mnie i nie
konsultując ze mną wzrokowo swoich słów.
Strażnicy zaśmiali się ze słów
chłopaka, jakby ten opowiedział właśnie genialny dowcip.
- Może jak jutro poprosicie Martena,
to da wam nową – odezwał się w końcu mężczyzna z latarką i mieczem, wciąż
uśmiechając się do nas złośliwie. – Wychodzicie czy nie? Nie chcecie chyba nie
dostarczyć listu na czas? – zasugerował, przystępując z nogi na nogę. Przełknęłam
głośno ślinę i prosiłam siebie samą w myślach o choć krztę odwagi, abym
potrafiła wyjść z granic murów. Dopiero kiedy Ignacy ruszył się jakimś cudem z
miejsca i delikatnie pociągnął mnie za fragment sukni, zrobiłam krok do przodu,
a następnie kolejny i kolejny, aż w końcu znalazłam się za bramą. Nie minęło
wiele czasu, gdy ta zamknęła się za nami, a na początku głośna rozmowa
mężczyzn, którzy nas odprowadzili, zaczęła się znacznie oddalać, aż nareszcie
nie słychać jej było w ogóle.
Było mi zimno, nogi miałam jak z
galarety, strasznie się bałam, a poza tym nie miałam najmniejszego pojęcia, jak
niby wrócić do tego cholernego zamku.
- Już patrzyli na nas
podejrzliwie. Ten jeden zaciskał bardziej dłoń na rękojeści miecza. Gdybyśmy
nie wyszli, to czekałoby nas marne zakończenie… - odezwał się w końcu Ignacy.
- Bo teraz to możemy liczyć na happy
end, tak? Zaraz wypuszczą balony, zrobi się jasno, z głośników wydobędzie się
muzyka, a ten cały Marten – imię znienawidzonego maga wyplułam z pogardą –
powie, że nic się nie stało i możemy wracać do zamku? – W oczach stanęły mi
łzy. Już dawno nie byłam w sytuacji bez wyjścia. Praktycznie zawsze widziałam
jakąś możliwość. Teraz nie potrafiłam dostrzec żadnej.
- Dramatyzujesz – odpowiedział
Ignacy bez przekonania. To już nie był beztroski ton głosu, który miał gdzieś,
co się za chwilę stanie. Czułam w nim przestrach i bezsilność.
No to nabroili! Ciekawe co teraz zrobią i jaką karę dostaną od Martena, który szybko się dowie, co zaszło.
OdpowiedzUsuńI wszystko byłoby OK, gdyby nie to przestawione tło ;<
Buziak ;*