sobota, 1 grudnia 2012

DWA (1/2)


Kiedyś myślałam, że przyjaźń jest wtedy, kiedy wypożyczam książki na Ignacego bez jego wiedzy, bo są mi potrzebne, podając się bibliotekarce za jego wyimaginowaną siostrę. Kiedyś myślałam, że przyjaźń jest wtedy, kiedy razem z Ignacym podrabiamy sobie zwolnienia z pierwszych lekcji. Kiedyś myślałam, że przyjaźń jest wtedy, kiedy chodzimy na lody i płaci ten, kto ma pieniądze, a drugi nie czuje się głupio, gdy tamten mu funduje. Kiedyś myślałam, że przyjaźń jest wtedy, kiedy znam hasła Ignacego na najważniejsze strony internetowe. Kiedyś myślałam, że przyjaźń jest wtedy, kiedy mogę czytać esemesy Ignacego bez protestów z jego strony.
Dlaczego uświadomiłam sobie dopiero dziś, że przyjaźń zaczyna się dokładnie w momencie, kiedy ufasz drugiej osobie bezgranicznie, choć na jego plany w twoim oku kręci się łza przerażenia i bólu?
Wiązałam pod biustem szeroką zieloną wstążkę, która musiała być już naprawdę stara. Najchętniej odrzuciłabym ją w kąt, ale chyba rzeczywiście pełniła niezbędną funkcję – bez niej sukienka już w ogóle byłaby na mnie za duża. Mimo że służka, która została do mnie podesłana, nie należała wcale do tęższych osób, ba, można by nawet użyć stwierdzenia, że dziewczyna była trochę wychudzona, miała szeroką posturę, co zupełnie kontrastowało się z moją budową ciała. Ja od zawsze należałam do drobnych, filigranowych i niskich kobiet, które w sklepach z odzieżą przeżywały swój mały koszmar. Moich rozmiarów prędzej doszukałabym się na dziale dla dzieci niż dla młodzieży.
- Jak wyglądam? – Ignacy próbował tak wykręcić głowę, aby zobaczyć, jak stare szmaty, które otrzymał od sługi, leżą na nim z tyłu. Wyglądał jak pies, który usilnie próbuje złapać się za ogon.
- Człowiek na odpowiednim miejscu. Od zawsze powtarzałam ci, że skończysz nędznie – rzuciłam zgryźliwie, próbując zawinąć tak rękawy, by nie było widać dziur, które zostały na nich zrobione. Nasza służba patrzyła w milczeniu zarówno na mnie, jak i na Ignasia. Oni byli już przebrani. Służka nosiła aktualnie moją koszulę w szkocką kratę i czerwone rurki, a sługa luźne jeansy i pstrokaty t-shirt Batyckiego. Buty zostawiliśmy sobie własne, ze względu na niezgodność numerów pomiędzy nami a mieszkańcami Pól Kamiennych. Na szczęście moja szara suknia na tyle ze mnie zwisała, że bez problemu zasłaniała moje jaskrawozielone, wysokie trampki. Większy problem posiadał Ignacy, którego adidasy idealnie wystawały z mocno rozszerzonych nogawek przykrótkich podziurawionych spodni.
- Apka, jeśli nie chcesz, nie musisz iść ze mną.
Wiedziałam, że nie musiałam. Nikt mnie przecież do niczego nie zmuszał. Miałam wolną drogę, własną autonomię, możliwość podjęcia decyzji. Nikt mnie nie ograniczał, nie stopował, nie wydawał nade mną rozkazów. Ale ja chyba sama nie wiedziałam, czego chciałam. Pragnęłam zostać tutaj, a jednocześnie zniknąć z tego miejsca. Wszystko wydawało mi się dziwne, nierealne. Jedynym moim marzeniem, było pojawienie się nagle w domu. Chciałam dowiedzieć się, że to, co teraz przeżywałam, to tylko sen. Jednak wiedziałam doskonale, że to wszystko działo się naprawdę. Ten ból przy… umieraniu był… taki rzeczywisty, prawdziwy.
Nie odpowiedziałam. Zacisnęłam zęby i jak najmocniej zawiązałam wstążkę pod biustem. Zdawałam sobie sprawę, że mogę mieć potem problem z oddychaniem, jednak nie poluzowałam ucisku. Chciałam poczuć ból, bo tylko on mógł mi przypominać, że naprawdę żyję, a nie zawisłam pomiędzy dwoma światami. Ból był wybawieniem, siłą i nadzieją w jednym.
Ignacy nie kazał mi odpowiadać. Wciąż tryskał entuzjazmem i dobrym humorem, choć widziałam, że trochę zaczyna go martwić moje zachowanie. Nie wiem jednak, czego się konkretnie spodziewał. Myślał, że będę podzielała jego zdanie? Bezgranicznie wierzyła, że każdy wkoło mnie ma dobre zamiary i nie mam się czego obawiać? To on był w każdej sytuacji beztroski, ja potrafiłam dostrzec w porę każdy element, który mógł się w późniejszym czasie przerodzić w poważne zagrożenie.
- Macie jakiś sznurek? Taki żeby się stąd spuścić? – odezwał się znów Ignacy, kiedy już definitywnie skończył oglądanie swojego stroju. Dziewczyna i chłopak wymienili po jego wypowiedzi znaczące spojrzenia. Widziałam po ich twarzach, że byli dość przerażeni. Z jednej strony musieli wykonywać wszystkie nasze polecenia, bo tak kiedyś przysięgli. Z drugiej robili coś wbrew osobom, dla których tak naprawdę pracowali. Rozkazy nakładały się na siebie i trudno było jasno stwierdzić, które należało wykonać, a których nie.
- Nie, raczej nie. – Usłyszałam drżący głos dziewczyny.
Westchnęłam głośno i podeszłam do okna, opierając się o wykutą w skale półkę i wyglądając na zewnątrz. Opuściłam lekko głowę i spojrzałam w dół.
- To pierwsze piętro, Ignaś – stwierdziłam, rozglądając się dodatkowo na boki. – I zaraz obok jest drzewo z dużymi gałęziami.
Chłopak podszedł do mnie i przechylił się identycznie jak ja. Z widocznym niezadowoleniem przyznał mi rację.
- Chciałem to zrobić jak w filmach… Skoro nie ma sznurka, to pozwól mi pozwiązywać pościel. Wiesz, tak, jak to robią ci, co chcą wyjść z domu w nocy, żeby rodzice nie…
- Batycki, zamknij mordę! – ofuknęłam go, podnosząc głos. Czułam, jak wzbiera się we mnie wściekłość. Denerwował mnie fakt, że on wszystko traktował jako zabawę. Oczywiście, kiedy byliśmy na obozach czy wycieczkach klasowych, mogliśmy wygłupiać się w opuszczanie ośrodka niczym w filmie, ale teraz nie chodziło tu o beztroskie żarty, których największą karą były pompki czy zmywanie naczyń po obiedzie.
Z Ignacym nie kłóciliśmy się często. Jak już, to o jakieś pierdoły. Czasem wychodziło też na jaw, że czuję się zazdrosna o jego wciąż zmieniające się dziewczyny, choć i tak najwięcej czasu zawsze poświęcał mi. Jednak nigdy nie byłam na niego tak wściekła, abym zwracała się do niego po nazwisku.
- Przepraszam, Kamińska. Wyluzuj i zostań tutaj, jeśli masz jakieś problemy – Chłopak trochę uspokoił swój entuzjazm przez chwilową złość na mnie.
- Tu nie chodzi o to, że mam jakieś problemy! Chodzi o to, że cię nie rozumiem!
- Ja chciałbym teraz potrafić zrozumieć ciebie – wyznał. Prychnęłam śmiechem na jego słowa.
- Jesteś po prostu ciekawy, jak jest na zewnątrz, tak? I przy okazji chcesz zwyczajnie złamać punkt regulaminu dla swojej własnej przyjemności? – upewniłam się, nie przejmując się już obecnością służby, która cały czas wsłuchiwała się w naszą rozmowę.
- Tak. Chcę niegroźnie wyjść. Tylko tyle. Mnie fascynuje ten świat, tym bardziej, że teraz to będzie nasz dom. – Specjalnie podkreślił dwa ostatnie słowa.
- Daję ci dziesięć minut. A potem wracam tutaj i chcę świętego spokoju na całą noc – ucięłam rozmowę, spontanicznie przerzucając nogę na zewnątrz i stawiając ją na wielkiej gałęzi, która znajdowała się tuż pod oknem. Ostrożnie przechyliłam się w stronę drzewa i kurczowo złapałam ręką za tę samą gałąź. Musiałam wyglądać w tej sytuacji komicznie, jakbym grała w twistera. Ryzykując, przełożyłam pod sobą drugą nogę, która również dotknęła gałęzi. W końcu zdecydowałam się na dołączenie prawej ręki, a po chwili spuściłam w dół nogi, jakbym wisiała na drążku. Teraz mogłam już tylko spokojnie się puścić. Ziemia była jakieś trzy metry pod moimi nogami. Opadłam na nią, asekurując się jeszcze rękoma. Od razu przypomniały mi się czasy, kiedy razem z Ignacymi skakaliśmy z dachów klatek w blokach albo z wysokich czereśni, z których podbieraliśmy pyszne owoce.
Niezadowolona z tego, co przed chwilą zrobiłam stanęłam z rękoma zaplecionymi na piersi i oczekiwałam na skok Ignacego. Słyszałam jeszcze, jak poucza służbę, aby zajęli nasze pokoje i dla niepoznaki położyli się w naszych łóżkach dopóki nie wrócimy. Dostali również dożywotni zakaz wspominania komukolwiek o dzisiejszym zajściu.
Po chwili z mojego pokoju wystawiła się głowa Ignacego, który zrobił głupią minę i uśmiechnął się do mnie. Z początku odpowiedziałam mu zaprzeczającym ruchem głowy, choć w końcu odwzajemniłam uśmiech. Chłopak chciał, żebym na moment zapomniała o wszystkich zmartwieniach i zaczęła się cieszyć jak on.
Ignacy zwyczajnie przerzucił od razu obie nogi na zewnątrz, siadając na kamiennej półce. Chwilę majtał nimi, bijąc się najprawdopodobniej z myślami. W końcu zaryzykował i, zwyczajnie wysuwając się coraz bardziej i bardziej, zeskoczył na ziemię. Niestety, zrobił to na tyle niezgrabnie, że o mało co nie zarył twarzą o wydeptaną ścieżkę.
Zaśmiałam się z chłopaka, nie pytając nawet, czy zrobił sobie jakąkolwiek krzywdę. Gdyby nie fakt, że byliśmy w zupełnie nieznanym miejscu, a mi znacznie śpieszyło się na górę, przewróciłabym go jeszcze, aby przeturlał się po brudnej ziemi. Teraz nie zależało mi jednak na żadnych wygłupach, więc po prostu podałam mu rękę, aby podniósł się na nogi. Ignacy skorzystał z mojej pomocy, a następnie otrzepał swoje ubranie, które i tak było niemiłosiernie ubrudzone przez swojego prawowitego właściciela.
Ignacy spojrzał nagle do góry i zaklął głośno.
- Co, zdarłeś sobie kolanka? – spytałam, udając zatroskaną minę.
- Nie. – Przygryzł wargę, jakby bał się mi o czymś powiedzieć. Spojrzałam na niego pytająco, choć mogłam się założyć, że nie zobaczył mojej miny. W tych ciemnościach i ja ledwo co widziałam jego twarz. Jedynym źródłem światła były zapalone w moim pokoju świece i lampy naftowe ustawione na krużgankach niektórych domów. W oddali majaczyły się również dwie postacie strażników, którzy trzymali przed sobą latarki, w których zamiast baterii znajdowały się jakieś małe owady. Mężczyźni szli jednak daleko od nas. Sądziłam, że nie mogli nam w sumie nic zrobić, bo chyba każdy miał prawo chodzić po uliczkach miasta, a my mieliśmy teraz na sobie ubrania sług, więc wyglądaliśmy naprawdę normalnie.
- Dobra, wykrztuś to z siebie i zaświeć lampą, bo nic nie widzę – powiedziałam w końcu, wzdychając głośno.
- Właśnie o to chodzi…
- Nie wziąłeś lampy? – spytałam, choć byłam już pewna, że o niej zapomniał.
- A widać, żebym miał gdzieś schowaną? – spytał, odpinając kamizelkę i rozciągając ją na tyle, abym mogła zobaczyć, że nic w niej nie ma. Opadły mi ręce.
- O czym ty myślisz? – spytałam z dobrze wyczuwalnym w głosie wyrzutem. Ignacy przewrócił oczami i podszedł do drzewa, które rosło przy moim oknie.
- Też robisz teraz cały czas problemy. Po prostu po nią wrócę? Kto nie ma w głowie, ten ma w nogach – usprawiedliwił się chłopak i jak gdyby nigdy nic, zaczął wspinać się po pniu rośliny. Szło mu dość opornie, ale jakimś cudem udało mi się powstrzymać się od komentarza. Miał szczęście, że nie spytał się mnie, czy to ja bym nie poszła po zapomnianą lampę naftową. I nie chodzi o to, że bym się po nią nie pofatygowała. Oczywiście, że bym po nią wróciła i nawet z przyjemnością rzuciłabym mu tę lampę z góry. Ale już nie zeszłabym z powrotem na dół. Tak dla zasady.
Usłyszałam trzask łamanej gałęzi, a po chwili czyjś ciężki upadek. Zaraz po nim rozległo się głośne „Ała!”, które skwitowałam parsknięciem śmiechu. Znów szykowałam się do tego, aby podać Ignasiowi swoją pomocną dłoń przy powstaniu z ziemi, gdy nagle ktoś zaświecił mi czymś po oczach.  Odruchowo zmrużyłam powieki i zasłoniłam je częściowo swoją ręką. To samo zrobił wciąż leżący pod drzewem Ignacy.
Przed nami stało dwóch potężnych strażników o muskularnej budowie i szerokich barkach. Byli ode mnie zdecydowanie wyżsi i patrzyli na mnie z góry. Jeden z nich trzymał wycelowaną we mnie różdżkę, która jednocześnie dawała niesamowicie jasne, ale i oślepiające światło. Drugi wymierzył w Ignacego swoją latarką, w której jakieś świecące i błyszczące owady toczyły bój, aby opuścić zamknięte miejsce, podczas gdy prawą rękę zaciskał na rękojeści miecza znajdującego się jednak jeszcze w pochwie.
Od początku byłam przeciwna temu pomysłowi. Mówiłam o tym ze sto razy. Ale nie. Ignacemu zachciało się wyjść.
Choć przyznam szczerze, że nie przypuszczałam ani trochę, że może nas ktoś złapać, kiedy jesteśmy przebrani za służbę. Przecież to normalni obywatele miasta. Mają chyba prawo na chodzenie po nim nawet w czasie nocy, prawda?
- Mówiłam ci, Alan, że masz przestać się wdrapywać do tej nowej, bo źle się to skończy – mruknęłam, przerywając ciszę. Starałam się wyglądać na opanowaną, trochę zdegustowaną pomysłami mojego kompana. W rzeczywistości jednak strasznie się denerwowałam i byłam pewna, że trzęsą mi się nogi i ręce. O ile te pierwsze skutecznie zakrywała rozkloszowana suknia, o tyle te drugie zaplotłam za plecami, aby nikt ich nie widział.
- Te, zielona wstążeczka! Masz szczęście, że cię kojarzę! I pecha w jednym! Z tego co wiem, od piętnastu minut powinnaś być z bratem w trasie do Pól Wschodnich z listem do Złotobrodego – odezwał się zwyczajnie mag, odsuwając nieco różdżkę od mojej twarzy. Pamiętając jednak wciąż, że moja mina jest doskonale przez niego widoczna, starałam się, aby nie ukazać swojego zdziwienia i przerażenia.
- Brat nie mógł się powstrz…- zaryzykowałam.
- A powinien. Jutro Marten dowie się, jak zachowują się jego służący i jestem pewny, że wyciągnie z tego odpowiednie konsekwencje. – Rozległ się doniosły i pełen wyższości głos maga. Pomyślałam tylko, że osoby, które tak naprawdę otrzymały zadanie dostarczenia tego listu, będą miały niezłe kłopoty przez głupotę Ignacego i moją. Nie skojarzyłam jeszcze wtedy faktów, że strażnik rozpoznał we mnie „zieloną wstążeczkę”, a więc mówił o mojej służce.
Batycki w końcu podniósł się całkowicie z ziemi i spojrzał na mnie przepraszająco. Miałam wtedy nadzieję, że mój wzrok potrafi zabijać albo przynajmniej wygląda na taki, który chciałby posiadać w tej chwili taką umiejętność.
Nagle mężczyźni bez słowa ominęli nas i ruszyli ścieżką, oświetlając ją przed sobą. Po chwili naszej zwłoki, nakazali nam ruchem ręki, abyśmy do nich dołączyli. Nie czekałam na żadne dodatkowe słowa, tylko szybko odwróciłam się na pięcie i podążyłam za nimi, ciągnąc za sobą Ignacego, który ani trochę się nie sprzeciwiał. Słyszeliśmy wzajemnie swoje podenerwowane oddechy. Strażnicy mogli wziąć je jako nasze przerażenie po ich słowach „wyciągnie z tego odpowiednie konsekwencje”, jednak my zwyczajnie nie wiedzieliśmy, co mamy zrobić dalej. Ucieczka nie wchodziła w grę – złapaliby nas, nie znaliśmy zupełnie tego terenu. Poza tym, gdybyśmy zaczęli biec w przeciwnym kierunku, mogliby domyśleć się, że mamy coś na sumieniu i bez żadnych skrupułów nas zabić. Mieli w końcu zarówno miecz, jak i różdżkę. To chyba tej ostatniej bałam się najbardziej.
W końcu dotarliśmy do wielkiej bramy, która była chyba jedynym wejściem (albo przynajmniej głównym) do tego miasteczka. Z początku zaczęłam się zastanawiać, czy tylko to, co było w środku nazywało się Polami Kamiennymi. Dopiero potem przypomniało mi się, że przecież mag użył terminu „Pola Wschodnie”. Widocznie było tu parę krain.
Mężczyzna, który posiadał różdżkę, machnął nią kilka razy w kierunku bramy, mamrocząc coś pod nosem. Zamek posłusznie odpuścił, a wrota zaczęły się otwierać, ukazując ciemny las. W tym momencie ugięły się pode mną nogi. Byłam już gotowa przyznać się, że nie jesteśmy żadnymi służącymi i nie mamy do wykonania żadnego rozkazu. Kątem oka zauważyłam, że i Ignacy podzielał moje zdanie.
- Właściwie to my… - zawahałam się, nie wiedząc, co dokładnie powiedzieć. W myślach miałam już gotową całą wypowiedź, jednak teraz nie potrafiłam jej wyrzucić z siebie. Bałam się, że i w tym przypadku grozi zarówno mi, jak i chłopakowi śmierć. Mężczyźni mogli uznać nas za jakichś niebezpiecznych, przebranych oszustów, którzy z początku z braku lepszej wymówki podali się za służących. Chyba nie mieli obowiązku dostarczać takich osób żywych, prawda?
- … nie mamy lampy. Stłukłem po drodze – zakończył za mnie Ignacy, nie spoglądając nawet na mnie i nie konsultując ze mną wzrokowo swoich słów.
Strażnicy zaśmiali się ze słów chłopaka, jakby ten opowiedział właśnie genialny dowcip.
- Może jak jutro poprosicie Martena, to da wam nową – odezwał się w końcu mężczyzna z latarką i mieczem, wciąż uśmiechając się do nas złośliwie. – Wychodzicie czy nie? Nie chcecie chyba nie dostarczyć listu na czas? – zasugerował, przystępując z nogi na nogę. Przełknęłam głośno ślinę i prosiłam siebie samą w myślach o choć krztę odwagi, abym potrafiła wyjść z granic murów. Dopiero kiedy Ignacy ruszył się jakimś cudem z miejsca i delikatnie pociągnął mnie za fragment sukni, zrobiłam krok do przodu, a następnie kolejny i kolejny, aż w końcu znalazłam się za bramą. Nie minęło wiele czasu, gdy ta zamknęła się za nami, a na początku głośna rozmowa mężczyzn, którzy nas odprowadzili, zaczęła się znacznie oddalać, aż nareszcie nie słychać jej było w ogóle.
Było mi zimno, nogi miałam jak z galarety, strasznie się bałam, a poza tym nie miałam najmniejszego pojęcia, jak niby wrócić do tego cholernego zamku.
- Już patrzyli na nas podejrzliwie. Ten jeden zaciskał bardziej dłoń na rękojeści miecza. Gdybyśmy nie wyszli, to czekałoby nas marne zakończenie… - odezwał się w końcu Ignacy.
- Bo teraz to możemy liczyć na happy end, tak? Zaraz wypuszczą balony, zrobi się jasno, z głośników wydobędzie się muzyka, a ten cały Marten – imię znienawidzonego maga wyplułam z pogardą – powie, że nic się nie stało i możemy wracać do zamku? – W oczach stanęły mi łzy. Już dawno nie byłam w sytuacji bez wyjścia. Praktycznie zawsze widziałam jakąś możliwość. Teraz nie potrafiłam dostrzec żadnej.
- Dramatyzujesz – odpowiedział Ignacy bez przekonania. To już nie był beztroski ton głosu, który miał gdzieś, co się za chwilę stanie. Czułam w nim przestrach i bezsilność. 

1 komentarz:

  1. No to nabroili! Ciekawe co teraz zrobią i jaką karę dostaną od Martena, który szybko się dowie, co zaszło.
    I wszystko byłoby OK, gdyby nie to przestawione tło ;<

    Buziak ;*

    OdpowiedzUsuń