Sen
jest śmiercią. Ile osób zastanawia się nad tym przed zaśnięciem? O tym, że tak
naprawdę umiera? Że kładzie się niby odpocząć, a za chwilę straci jakąkolwiek
świadomość? Przestanie mieć kontrolę nad swoim organizmem? Przestanie myśleć
tak, jak myśli w czasie dnia? Przestanie… żyć?
Sen ma
niby przygotować nas do tej prawdziwej śmierci. To chyba tak jak te nudne
spotkania do bierzmowania. Większość nic z nich nie wynosi, a jedynie traci
swój cenny czas. Tym jest sen. Taka jest jego definicja. Przygotowujemy się do
czegoś ważnego, ale tego nie doceniamy.
W czasie
snu jesteśmy bezbronni. Nieświadomi niczego. Ktoś mi kiedyś powiedział, że wtedy
nasza dusza ucieka z ciała. Jeśli wróci, witamy nowy dzień, nowe problemy, nowe
upadki i trudne podniesienia. Jeśli nie, oznacza to, że dusza spotkała na
swojej drodze postać przybraną w czarną, długą szatę i trzymającą w ręku
zardzewiały sierp. I nie wróci już nigdy. Ciało przestaje znaczyć cokolwiek.
Z taką
łatwością pisało mi się zawsze o śmierci. Ukochałam ją, choć to zabrzmi
okropnie. Dawała szerokie pole do popisu. Miliony epitetów, tysiące metafor,
setki personifikacji, tyle samo ożywień. Była czymś odległym, a zarazem tak
bliskim. Nie czułam się z tym źle, bo doskonale wiedziałam, że mój najlepszy przyjaciel
uważa ją za to samo. W dwójkę było nam raźniej. Mistrzowie Mordowania. Zawsze
gotowi, by pisać. Opowiadania i wiersze.
Zresztą
nie byliśmy jacyś nienormalni. Nie pisaliśmy tylko o śmierci. Pamiętaliśmy o
radościach, o szczęściu, o miłości czy o przyjaźni. Ale niezamordowanie
jakiegoś głównego bohatera, bez względu w jakim momencie historii, było… nie do
pomyślenia. I koniec kropka.
Nigdy nie
zabiłam żadnej swojej postaci za pomocą motywu snu. Wiem tylko, że taką
sytuację miał Ignaś. Pisał jakiś poemat, chyba nawet na konkurs. Wpadłam wtedy
do jego mieszkania, jak zwykle zapominając zapukać do drzwi, i z radością
wykrzyknęłam do niego, że w końcu jadę na treningi boksu do Warszawy. A on
poprosił mnie, abym poszła posiedzieć sobie trochę w kuchni, bo on pisze coś
ważnego. Byłam wtedy wściekła, bo wyjazd wydawał mi się ważniejszy niż
cokolwiek innego. Ale z drugiej strony, doskonale wiedziałam, że sama też
chciałabym mieć trochę spokoju w takiej sytuacji.
Nie mam
pojęcia, co stało się później z bohaterem, którego stworzył Ignaś. Z tego co
jednak pamiętam – nic szczególnego. Ot, umarł. Mój przyjaciel bardziej skupił
się na opisaniu świata i ludzi, których zmarły zostawił na Ziemi.
Ile czasu potrzebowałam na to, aby
zrozumieć, że stałam się ofiarą samej siebie? Swojego Boga, którym byłam?
Swojego przeznaczenia, nad którym sprawowałam władzę? Swojego lalkarza, którego
postać przybrałam przecież już tak dawno?
Wiele. Zdecydowanie wiele.
Nie miałam pojęcia, co dzieje się
z moim własnym ciałem. Z początku wydawało mi się, że się obudziłam. Tak
zwyczajnie uciekłam z krainy marzeń sennych, aby rozpocząć normalny i nudny
dzień – zjeść śniadanie, kręcąc przy tym nosem, iść do szkoły, posłuchać
trochę, jak naśmiewają się ze mnie koleżanki z klasy, wrócić do domu z Ignacym,
pograć z nim w koszykówkę na boisku pod blokiem, zjeść obiad, olać odrabianie
lekcji, popisać opowiadania i znów iść spać.
Ale myśli przerwał ból. Nie mogłam
nawet wskazać miejsca jego źródła. Czułam się, jakby ktoś kopał mnie z całej
siły w brzuch, okładał po twarzy pięściami, skakał po moich chudych i kruchych
nogach, wyrywał włosy. Chciałam otworzyć oczy, spojrzeć na oprawcę. Nie wiem
nawet po co, nie miałabym przecież siły się obronić, uciec, choć błagać o
litość. Nie byłam nawet zdolna uronić łzy. Jednej, samotnej, małej łzy, która
płynęłaby po moim policzku, zostawiając za sobą ścieżkę bólu. Oczy miałam całe
zaropiałe, niezdolne do otworzenia się. Podniosłam wolno swoją dłoń, aby je
przetrzeć, ale moje poczynania spotkały się tylko z okropnym pieczeniem, które
wystąpiło przy delikatnym naciśnięciu opuszków moich palców na powiekę. Okrzyk
bólu przeszył całe pomieszczenie. Wydawało mi się, że potrzebuję wieków, aby
odkryć, że głos należy do mnie.
Uczucie bycia bitą nie ustawało.
Wręcz nasilało się z minuty na minutę. Choć w gardle paliło mnie i piekło, a
kropla wody wydawała się wybawieniem, nie byłam w stanie zatrzymać wrzasku
wydobywającego się z moich ust. Mimo że głos należał do mnie, słuchanie go
przyprawiało mnie o gęsią skórkę. A fakt, że krzyczę coraz głośniej, nie
przeszkadzał temu, abym powoli traciła zdolność słyszenia dźwięków. Przerażona
skierowałam resztką sił swoją rękę na ucho, odgarniając z niego kosmyki
posklejanych od potu włosów, które w dotyku zdawały się być jednym wielkim
kołtunem. Chciałam, aby to coś pomogło. Miałam żałosne nadzieje, że
oczyszczenie drogi dźwięku do ucha coś da. Że głos nagle powróci. Że go
usłyszę. Że znów przyprawi mnie o gęsią skórkę.
Ale i gęsia skórka znikła. A po
chwili trzymania w dwóch palcach sklejonego kosmyku moich słomkowych włosów i
dotyk został usunięty z listy moich zmysłów. Teraz z rozpaczą próbowałam szukać
czegoś ręką, chociażby tych okropnych, mokrych i nieprzyjemnie pachnących
włosów, ale na nic nie potrafiłam natrafić. Wciąż wiłam się po podłodze, czując
ból gdzieś w środku siebie i wdychając w nozdrza metaliczny zapach krwi. Człowiek
nie potrzebuje wiele, aby zrozumieć, że krew, którą wyłapał wśród gamy innych
woni, należy do niego. Do mnie też dotarło od razu, że ciepła posoka, która
wypływa z wolna z jakiegoś zranionego miejsca na moim ciele, jeszcze przed
chwilą krążyła w moich żyłach. Na tą myśl, zrobiło mi się jeszcze bardziej
słabo. Ból w skroniach zdawał się chcieć zmiażdżyć mi czaszkę. Pas!, chciałam
krzyczeć, Dość! Pragnęłam śmierci. Bo skąd miałam wiedzieć, że właśnie tak
wygląda moje umieranie?
Podobno kiedy uważamy coś za nasz
ostateczny koniec, wszystko dopiero się zaczyna. Wśród tego bólu, który z każdą
chwilą wysysał ze mnie łapczywie chęci do istnienia, odnalazłam dźwięk,
przebijający się do mnie jakby z dala. Nie miałam już siły się poruszyć, ani
nawet skierować twarzy w kierunku głosu. Czekałam na bieg wydarzeń jak
roślinka, którą wiatr boleśnie i silnie powiewa raz w jedną, raz w drugą
stronę, nie przejmując się, że jej łodyga może nagle odmówić posłuszeństwa i
przełamać się na pół.
- Kona sama Mistrzyni Mordowania.
Witamy w Polach Kamiennych! – Pełen ironii i sarkazmu głos dotarł do mnie
czysto i bez problemów. Zaraz potem ból zaczął opuszczać moje ciało. Przychodziła
do mnie ulga, jednak wcale się nie śpieszyła. Znów mogłam wdychać zapach krwi,
choć po chwili jego miejsce zastąpiły silnie pachnące męskie perfumy. Oczy
powoli otworzyły się, a ręka skierowała się do włosów, aby przejechać po nich i
wygładzić je. Były czyste jak zaraz po umyciu. Z gardła zniknęło uczucie
suchoty, a w ostateczności wolny od bólu i ucisku organizm mógł oglądać
pomieszczenie, w którym się znajdował, szeroko otwartymi oczami.
Widok nie był jakoś szczególnie
dziwny. Znajdowałam się w wielkiej sali z wysokim sufitem i ogromnymi oknami, za
którymi toczyło się jakby zwykle wiejskie życie. Na posadzkę składało się
kilkaset grubych, gładkich kafli, a ściany zostały wyłożone kamieniem. Żadnych
mebli nie ustawiono w zasięgu mojego wzroku. Na środku sufitu zawieszono
jedynie wielki żyrandol, pod którym stał aktualnie wysoki i potwornie szczupły
mężczyzna w czarnym płaszczu do samych kostek. Jedną rękę miał spuszczoną
wzdłuż ciała, a drugą trzymał lekko zgiętą, w palcach bawiąc się długim
kawałkiem drewna. Na jego wąskich ustach błądził uśmiech pełen wyższości. Wystające
kości policzkowe i zapadnięte oczy tylko podkreślały jego niesamowite
wychudzenie. Nie wyglądał na postać, którą można by darzyć sympatią. Od
początku przerażał mnie, choć moje odczucia były też wywołane strachem, który
zadomowił się u mnie po całej sytuacji z bólem, który przeszłam.
- Nie jestem żadną Mistrzynią
Mordowania. – Nie wiem, jak długo trwała cisza, którą w końcu postanowiłam
przerwać. Na powrót czując dreszcze i przerażenie, przesunęłam się bardziej pod
ścianę, opierając się o nią, i podwijając nogi tak, abym mogła objąć je
ramionami. Musiałam wyglądać w tej chwili żałośnie. A mój ochrypnięty i drżący
głos tylko podkreślał moje położenie.
- Więc będziesz. – Mężczyzna wciąż
obracał w dłoni kawałek drewna, nie spuszczając ze mnie wzorku. W końcu zaczął
chodzić wzdłuż sali, co jakiś czas niebezpiecznie przybliżając się w moją
stronę. Poczułam, jak w gardle pojawia się mi nieprzyjemna gula. Po usłyszeniu
jego słów, nie miałam nawet siły przełknąć śliny.
To była jakaś pomyłka. To musiała
być jakaś cholerna pomyłka! Prawda tak nie wyglądała. Zostałam wprowadzona w
wielkie kłamstwo. Ktoś się pomylił. Coś mu nie wyszło.
Czując siłę, która z minuty na
minutę przybywała coraz liczniej do moich żył, podniosłam się z posadzki,
próbując znaleźć jeszcze w sobie podobną ilość odwagi. Ruszyłam do przodu,
stawiając jedynie dwa małe kroki, ponieważ na więcej nie potrafiło sobie
pozwolić moje tchórzostwo. Nogi miałam jak z galarety, a w środku mnie toczyła
się jedna, wielka wojna. Wojna uczuć, emocji i myśli. Sprzeczne tematy ustawiły
się po przeciwnych stronach frontu, mierząc się zawistnie wzrokiem.
- To musi być jakaś pomyłka –
powtórzyłam na głos swoje myśli, zmieniając mimowolnie ton głosu na histeryczny
i pełen obaw. – Mistrzynią Mordowania byłam przezywana w szkole. Ale to przez
pisanie… Zresztą na mojego przyjaciela wołałam tak samo i…
- Ignacy Batycki też tu jest.
Jeśli się nie mylę, odwiedza już swoje aktualne miejsce pracy – przerwał mi
nagle mężczyzna swoim ciężkim i niskim głosem. Spojrzałam na niego z pewnym
zdziwieniem.
- Ig-Ignacy? – wyjąknęłam, kręcąc
przecząco głową. Nie wierzyłam temu, co słyszałam. Szybko przywołałam do swojej
głowy wspomnienia ostatniego wieczora. Pamiętałam doskonale, że wróciłam wtedy
późno do domu chłopaka, u którego miałam nocować, ponieważ mój dziadek, z
którym mieszkałam, pojechał na jakieś targi do stolicy. Korzystając z faktu, że
matka Ignacego była naprawdę wyluzowaną osobą, siedzieliśmy do końca doby na
osiedlowym orliku z jego kolegami, grając w koszykówkę i co jakiś czas
rozmawiając o grach komputerowych i internetowych, w które zwykliśmy grać.
Kiedy wróciliśmy do domu Batyckiego, jego matka zrobiła nam zapiekanki i
przygotowała wielkie kubki gorącej czekolady, które położyła na stoliku kawowym
w salonie, a sama, życząc nam dobrych snów, położyła się spać. Ignacy zaczął
szukać wtedy jakiegoś filmu w swoim starym futerale, a potem naskoczył na mnie,
że jak zwykle nie chcę oglądać horroru. Pozostało na tym, że w odtwarzaczu DVD
znalazł się kryminał, który wraz z moim przyjacielem oglądaliśmy już parę razy.
Co chwila zatrzymywaliśmy jednak seans, aby wymienić swoje komentarze i zdania,
nasuwające się nam po obejrzeniu niektórych scen i elementów filmu. Nawiązywaliśmy
do czegokolwiek tylko się dało. Jeśli nagle na ekranie pojawił się główny
bohater zajadający kebaba, Ignacy skorzystał z przycisku „stop” i zaczął ze mną
dyskusję na temat Grubego, czyli naszego wspólnego znajomego, który codziennie
wręcz obżerał się w restauracjach z fastfoodami. Zawsze tak było. Nigdy nie
mogliśmy obejrzeć filmu do końca, bo każdy z nas znalazł parę chwil, w których
musiał koniecznie przerwać odtwarzanie. A potem obydwoje zasypialiśmy w końcu
zmęczeni przed zakończeniem.
Przywołując te wspomnienia,
jeszcze bardziej zaczęłam wierzyć w fakt, że to, co teraz się dzieje, jest
tylko moim marzeniem sennym. Może kontynuacją niedokończonego filmu, którą
pisze moja chora wyobraźnia w czasie wypoczynku świadomości?
- Ignacy. To by było chyba trochę
niesprawiedliwe, jeśli zabralibyśmy z Ziemi jedynie jednego Mistrza Mordowania
– zaśmiał się mężczyzna, a jego głos znów pozostawił na moim ciele coraz
bardziej widoczne dreszcze.
Niemoc zaczęła mnie denerwować.
- Niech pan skończy z tymi całymi
Mistrzami Mordowania! To nasze przezwiska, które nieodpowiedzialnie nadaliśmy
sobie nawzajem! – krzyczałam wściekła, nie panując nad emocjami, które wreszcie
znalazły swoje ujście. Mój piskliwy głos wydawał się teraz poważny i wyrazisty.
– Kim pan w ogóle jest, abym mogła z panem rozmawiać?! Co tu się w ogóle
dzieje?! – Tym razem to ja skierowałam w stronę mężczyzny pytania. Oddychając
ciężko, oczekiwałam jego odpowiedzi, wpatrując się w niego szeroko otwartymi
oczyma z nienaturalnie powiększonymi źrenicami.
Mój rozmówca wybuchł
niekontrolowanym śmiechem i zmniejszył trochę odległość pomiędzy mną a nim.
- Chcesz wiedzieć, co tu się
dzieje? – spytał, podnosząc jedną brew do góry. Powoli przytaknęłam na jego
słowa ruchem głowy. – Więc ci powiem, Apolonio Kamińska. Umarłaś. Zdechłaś, jak
zdychał, zdycha i będzie zdychać każdy ziemski szczeniak – wyrzucił z siebie.
Zamknęłam na chwilę oczy i
otworzyłam szerzej usta, aby złapać więcej powietrza. Próbowałam myśleć
racjonalnie, ale nie wychodziło mi to. Na powrót zrobiło mi się słabo. Cofnęłam
się nieznacznie i oparłam o ścianę, czując spływającą po moim czole kroplę
potu.
Myśli uderzały we mnie niczym
rozjuszone fale o brzeg w czasie burzy. Mimo napływu zdań, w głowie miałam
pustkę i nie potrafiłam wyrzucić z siebie ani jednego słowa.
To jakiś żart.
To jakiś sen.
To jakaś pomyłka.
To jakieś kłamstwo.
TO NIEPRAWDA!
Walka emocji znów rozsadzała moją
głowę.
- Dlaczego? – wyszeptałam wręcz
niedosłyszalnie, lekko kręcąc przecząco głową. Nie rozumiałam niczego. Śmierć?
Śmierć mnie dopadła? Więc co tu robię? Po jaką cholerę tu stoję?!
Bolała mnie jeszcze jedna myśl.
Zawsze byłam wierząca. Zresztą od najmłodszych lat pełniłam w kościele funkcję
ministrantki i lektorki. Do świątyni biegałam nawet cztery razy w tygodniu,
czytałam wieczorami Biblię, modliłam się, na szyi miałam zawieszony medalik, a
w mojej szkolnej torbie można było znaleźć małą dziesiątkę różańca, z którą nie
lubiłam się rozstawać. Wśród tej całej obłudy, którą serwował mi świat, religia
stała się sama w sobie nadzieją. Wstawałam z łóżka tylko z myślą, że kiedyś
będę tam u góry, a wtedy zapomnę o wszystkich niepowodzeniach, które
przydarzyły mi się na Ziemi.
Czy to... Czy tak wyglądało Niebo?
Czy wielka sala z zimną posadzką, utrzymana w nieprzyjemnych dla oka kolorach,
była swego rodzaju poczekalnią? Czy
mężczyzna stojący pod żyrandolem odgrywał rolę bożego pomocnika? Na anioła nie
wyglądał na pewno. Ja bym mu bardziej dała przydomek diabła.
- Bo jesteś tu potrzebna. Zarówno
ty, jak i Ignacy. To wielkie wyróżnienie, choć nie potrafisz go teraz docenić –
oznajmił po chwili mężczyzna. – Gdybyś była taka, jak inni ludzie na Ziemi, po
śmierci nie stałoby się już nic. Zero. Pochowano by cię, postawiono nagrobek,
przez pierwszy miesiąc zapalano by na nim znicze. Potem nagrobek coraz bardziej
psułby się, aż w końcu właściciele cmentarza oddaliby twoje miejsce innej osobie,
dochodząc do wniosku, że twoje zwłoki już dawno się rozłożyły. W Polach
Kamiennych masz przyszłość. Na Ziemi ludzie są jedynie zabawkami w naszych
rękach – tłumaczył z wyraźnym podnieceniem widocznym w jego oczach. Po moich
policzkach zaczęły płynąć olbrzymie łzy jak grad.
- Jak to nie stałoby się nic? Jak
to nie stanie się nic? Gdzie jest Bóg? Każda religia kłamie?! – odpowiedziałam
od razu paroma pytaniami, które znów wywołały wybuch śmiechu mężczyzny.
- Nie ma żadnej religii. Jeśli
pozwolisz i nie będziesz mi przerywać, z chęcią wytłumaczę ci, jakimi zasadami
rządzi się mój świat. Twój świat. Nasz świat. Ale potrzebuję Twojej
cierpliwości – zaśmiał się, zupełnie ignorując moją poważną minę i łzy. Po
chwili zwątpienia przytaknęłam tępo ruchem głowy na jego słowa, nie mogąc
wydobyć z siebie dźwięku. – Dziękuję – dodał.
- Widzisz, Ziemianie są
marionetkami w rękach lalkarzy, którzy los swoich lalek mają już gdzieś. Z
początku zabawa wydawała się przednia. Ale wszystko w końcu się kończy.
Ignorancja, z jaką marionetki zostały potraktowana, była wystarczająca, aby te
nieświadomie podjęły próbę usamodzielnienia. Ludzie wywinęli się spod kontroli
magów, tworząc na Ziemi wielką cywilizację. To nie tak miało wyglądać.
Pola Kamienne istniały od zawsze,
choć wcześniej były jednolite, niepodzielone na trzy zamieszkałe krainy jak
teraz. Panowali nad nimi oczywiście magowie, którym pomocne okazały się wróżki
i elfy. Ludem byli zwyczajni ludzie, zamieszkujący tereny blisko rzek czy
innych zbiorników wodnych z wodą pitną. Żyli bez żadnych ograniczeń, nawet
wiekowych. Mieszkańcy Pól Kamiennych i teraz są nieśmiertelni. Zagrożeniem mogą
być dla nich jedynie ciężkie choroby i wojny.
Magom się nudziło. Jednak dzięki
prastarej magii potrafili robić rzeczy, które dzisiejszej Radzie nawet się nie
śnią. Stworzyli nową planetę, na którą odesłali chętnych poddanych. Dla
czarodziejów miała to być swego rodzaju rozrywka. Wymyślili jakieś poglądy,
czyli religie, w które ludzie ślepo wierzyli bez żadnych dowodów, i postawili
złotą barierę, czyli truciznę, która zabijała mieszkańców nowej planety w około
osiemdziesiąt lat, ale która była im niezbędna do życia. Z początku zapowiadało
się fantastycznie. W zamku wyodrębniono specjalnie sale – Sceny - z tak zwanymi
Scenariuszami, dzięki którym magowie pisali życie dla swoim marionetek,
zapowiadając w nich każdy ruch i każdą myśl. Potem się im znudziło. Dłuższa
chwila nieuwagi wystarczyła, aby Ziemia znacznie się rozwinęła. Do Scen
należało zatrudnić większą ilość magów, którzy zaczęliby porządkować życie na
Ziemi i kierować nim w późniejszym okresie. Ziemianie stali się takimi naszymi
dziećmi, których rodziliśmy, a potem prowadziliśmy słowem do grobowej deski.
Zamykaliśmy pokrywę i spuszczaliśmy trumnę w dół, aby wykonać ostatnią rzecz
danej osobie – zasypać jej zwłoki kilogramami ciężkiego piasku.
Magiem nie trzeba się urodzić. My
sami często zabieramy obiecujące i zdolne dzieciaki z wiosek do naszego zamku,
gdzie otrzymują swoją różdżkę i odpowiednie wykształcenie. W końcu potrzebujemy
rąk do pracy – do zarządzania grodem, do nauki innych, aż w końcu do pisania Scenariuszy.
I zdarza się, że pomoc ściągamy z Ziemi, jeśli zauważymy, że ktoś się nam na
pewno przyda. Tak było w przypadku twoim i Ignacego – skończył, przypatrując mi
się z zainteresowaniem.
A ja
straciłam kontakt ze światem.
strasznie mi się podoba Twoje opowiadanie :)
OdpowiedzUsuńz niecierpliwością czekam na następny ;p
więc cóż.. weny Ci życzę :d
Wena i zapał się przydarzą, bo aktualnie brakuję mi obydwóch. Plus czasu na dokładkę ;)
UsuńNastępny rozdział pojawi się jednak mimo wszystko dziś. Chcę ruszyć z tym opowiadaniem. Najwyższy czas na to ^ ^
Cieszę się, że historia przypadła Ci do gustu ^ ^
Chyba zmieniłaś ten rozdział? Wydaje mi się, że nie było najlepiej napisanego fragmentu w takiej formie - czyli momentu umierania. BYł to genialny opis. Tak namacalny... człowiek normalnie to widział, odczuwał to samo, co Twoja bohaterksa... a przyjemne to zdecvydowanie nie było. w dodatku było tu mnóstwo filozofii, refleksji, które do mnie przemówiły. Również tłumaczenie było chyba lepsze, bardziej rozbudowane... Bardzo ciekawi mnie, jak będa wyglądać Pola Kamienne,. Coś jednak istnieje innego, njawet jeśli nie jest to Bóg, w którego kazali ludziom wierzyć Magowie. A, i 5.10 minął już 6 dni temu, więc mam nadzieję, że jutro dasz notkę.. albo i dwie w takim razie:D
OdpowiedzUsuńwrzuciłam twój szablon na szablonownicę , czeka na pobranie ;)
OdpowiedzUsuńDziękuję za wykonanie! <3
Usuń"Więc będziesz." - moja ulubiona kwestia w rozdziale. W ogóle czytałam i prolog i ten rozdział jak zaczarowana. Nawet telefon odrzuciłam, by przypadkiem się nie rozproszyć. Ciekawy motyw, śmierć, Mistrzowie Mordowania, do tego Polska! To się ceni, serio.
OdpowiedzUsuńI zakochałam się w imieniu Apolonia, jest tak urocze... a do Ignacego mam pewien sentyment :D.
Nie mogę doczekać się więcej, i więcej. Mam nadzieję, że nie zawiesisz tego (jak wynika ze słów obok w ramce). Bo masz we mnie już fankę, serio.
Kiedyś chciałam czytać inne Twoje opowiadanie, ale HP to nie moja bajka ;). Cieszę się więc, że mogę tu coś poczytać.
Pozdrawiam!
O Jezu, tu chodziło tylko (albo aż) o to, że oni pisali opowiadania o śmierci.. A ja myślałam, że to jacyś zabójcy...
OdpowiedzUsuńTen pomysł z Polami Kamiennymi, magami kierującymi naszym życiem i tak dalej.. tak oryginalny, tak nieprawdopodobny, że aż mógłby być prawdziwy. Byłaby to bazzdo okrutna wizja świata.... Ciekawe, czy Apolonia odnajdzie eis w roli kogoś, kto kieruje innymi ludźmi, apotem ich, niewinnych, nieświadomych, zabija...