niedziela, 30 września 2012

JEDEN (1/2)


            Sen jest śmiercią. Ile osób zastanawia się nad tym przed zaśnięciem? O tym, że tak naprawdę umiera? Że kładzie się niby odpocząć, a za chwilę straci jakąkolwiek świadomość? Przestanie mieć kontrolę nad swoim organizmem? Przestanie myśleć tak, jak myśli w czasie dnia? Przestanie… żyć?
            Sen ma niby przygotować nas do tej prawdziwej śmierci. To chyba tak jak te nudne spotkania do bierzmowania. Większość nic z nich nie wynosi, a jedynie traci swój cenny czas. Tym jest sen. Taka jest jego definicja. Przygotowujemy się do czegoś ważnego, ale tego nie doceniamy.
            W czasie snu jesteśmy bezbronni. Nieświadomi niczego. Ktoś mi kiedyś powiedział, że wtedy nasza dusza ucieka z ciała. Jeśli wróci, witamy nowy dzień, nowe problemy, nowe upadki i trudne podniesienia. Jeśli nie, oznacza to, że dusza spotkała na swojej drodze postać przybraną w czarną, długą szatę i trzymającą w ręku zardzewiały sierp. I nie wróci już nigdy. Ciało przestaje znaczyć cokolwiek.
            Z taką łatwością pisało mi się zawsze o śmierci. Ukochałam ją, choć to zabrzmi okropnie. Dawała szerokie pole do popisu. Miliony epitetów, tysiące metafor, setki personifikacji, tyle samo ożywień. Była czymś odległym, a zarazem tak bliskim. Nie czułam się z tym źle, bo doskonale wiedziałam, że mój najlepszy przyjaciel uważa ją za to samo. W dwójkę było nam raźniej. Mistrzowie Mordowania. Zawsze gotowi, by pisać. Opowiadania i wiersze.
            Zresztą nie byliśmy jacyś nienormalni. Nie pisaliśmy tylko o śmierci. Pamiętaliśmy o radościach, o szczęściu, o miłości czy o przyjaźni. Ale niezamordowanie jakiegoś głównego bohatera, bez względu w jakim momencie historii, było… nie do pomyślenia. I koniec kropka.
            Nigdy nie zabiłam żadnej swojej postaci za pomocą motywu snu. Wiem tylko, że taką sytuację miał Ignaś. Pisał jakiś poemat, chyba nawet na konkurs. Wpadłam wtedy do jego mieszkania, jak zwykle zapominając zapukać do drzwi, i z radością wykrzyknęłam do niego, że w końcu jadę na treningi boksu do Warszawy. A on poprosił mnie, abym poszła posiedzieć sobie trochę w kuchni, bo on pisze coś ważnego. Byłam wtedy wściekła, bo wyjazd wydawał mi się ważniejszy niż cokolwiek innego. Ale z drugiej strony, doskonale wiedziałam, że sama też chciałabym mieć trochę spokoju w takiej sytuacji.
            Nie mam pojęcia, co stało się później z bohaterem, którego stworzył Ignaś. Z tego co jednak pamiętam – nic szczególnego. Ot, umarł. Mój przyjaciel bardziej skupił się na opisaniu świata i ludzi, których zmarły zostawił na Ziemi.
Ile czasu potrzebowałam na to, aby zrozumieć, że stałam się ofiarą samej siebie? Swojego Boga, którym byłam? Swojego przeznaczenia, nad którym sprawowałam władzę? Swojego lalkarza, którego postać przybrałam przecież już tak dawno?
Wiele. Zdecydowanie wiele.
Nie miałam pojęcia, co dzieje się z moim własnym ciałem. Z początku wydawało mi się, że się obudziłam. Tak zwyczajnie uciekłam z krainy marzeń sennych, aby rozpocząć normalny i nudny dzień – zjeść śniadanie, kręcąc przy tym nosem, iść do szkoły, posłuchać trochę, jak naśmiewają się ze mnie koleżanki z klasy, wrócić do domu z Ignacym, pograć z nim w koszykówkę na boisku pod blokiem, zjeść obiad, olać odrabianie lekcji, popisać opowiadania i znów iść spać.
Ale myśli przerwał ból. Nie mogłam nawet wskazać miejsca jego źródła. Czułam się, jakby ktoś kopał mnie z całej siły w brzuch, okładał po twarzy pięściami, skakał po moich chudych i kruchych nogach, wyrywał włosy. Chciałam otworzyć oczy, spojrzeć na oprawcę. Nie wiem nawet po co, nie miałabym przecież siły się obronić, uciec, choć błagać o litość. Nie byłam nawet zdolna uronić łzy. Jednej, samotnej, małej łzy, która płynęłaby po moim policzku, zostawiając za sobą ścieżkę bólu. Oczy miałam całe zaropiałe, niezdolne do otworzenia się. Podniosłam wolno swoją dłoń, aby je przetrzeć, ale moje poczynania spotkały się tylko z okropnym pieczeniem, które wystąpiło przy delikatnym naciśnięciu opuszków moich palców na powiekę. Okrzyk bólu przeszył całe pomieszczenie. Wydawało mi się, że potrzebuję wieków, aby odkryć, że głos należy do mnie.
Uczucie bycia bitą nie ustawało. Wręcz nasilało się z minuty na minutę. Choć w gardle paliło mnie i piekło, a kropla wody wydawała się wybawieniem, nie byłam w stanie zatrzymać wrzasku wydobywającego się z moich ust. Mimo że głos należał do mnie, słuchanie go przyprawiało mnie o gęsią skórkę. A fakt, że krzyczę coraz głośniej, nie przeszkadzał temu, abym powoli traciła zdolność słyszenia dźwięków. Przerażona skierowałam resztką sił swoją rękę na ucho, odgarniając z niego kosmyki posklejanych od potu włosów, które w dotyku zdawały się być jednym wielkim kołtunem. Chciałam, aby to coś pomogło. Miałam żałosne nadzieje, że oczyszczenie drogi dźwięku do ucha coś da. Że głos nagle powróci. Że go usłyszę. Że znów przyprawi mnie o gęsią skórkę.
Ale i gęsia skórka znikła. A po chwili trzymania w dwóch palcach sklejonego kosmyku moich słomkowych włosów i dotyk został usunięty z listy moich zmysłów. Teraz z rozpaczą próbowałam szukać czegoś ręką, chociażby tych okropnych, mokrych i nieprzyjemnie pachnących włosów, ale na nic nie potrafiłam natrafić. Wciąż wiłam się po podłodze, czując ból gdzieś w środku siebie i wdychając w nozdrza metaliczny zapach krwi. Człowiek nie potrzebuje wiele, aby zrozumieć, że krew, którą wyłapał wśród gamy innych woni, należy do niego. Do mnie też dotarło od razu, że ciepła posoka, która wypływa z wolna z jakiegoś zranionego miejsca na moim ciele, jeszcze przed chwilą krążyła w moich żyłach. Na tą myśl, zrobiło mi się jeszcze bardziej słabo. Ból w skroniach zdawał się chcieć zmiażdżyć mi czaszkę. Pas!, chciałam krzyczeć, Dość! Pragnęłam śmierci. Bo skąd miałam wiedzieć, że właśnie tak wygląda moje umieranie?
Podobno kiedy uważamy coś za nasz ostateczny koniec, wszystko dopiero się zaczyna. Wśród tego bólu, który z każdą chwilą wysysał ze mnie łapczywie chęci do istnienia, odnalazłam dźwięk, przebijający się do mnie jakby z dala. Nie miałam już siły się poruszyć, ani nawet skierować twarzy w kierunku głosu. Czekałam na bieg wydarzeń jak roślinka, którą wiatr boleśnie i silnie powiewa raz w jedną, raz w drugą stronę, nie przejmując się, że jej łodyga może nagle odmówić posłuszeństwa i przełamać się na pół.
- Kona sama Mistrzyni Mordowania. Witamy w Polach Kamiennych! – Pełen ironii i sarkazmu głos dotarł do mnie czysto i bez problemów. Zaraz potem ból zaczął opuszczać moje ciało. Przychodziła do mnie ulga, jednak wcale się nie śpieszyła. Znów mogłam wdychać zapach krwi, choć po chwili jego miejsce zastąpiły silnie pachnące męskie perfumy. Oczy powoli otworzyły się, a ręka skierowała się do włosów, aby przejechać po nich i wygładzić je. Były czyste jak zaraz po umyciu. Z gardła zniknęło uczucie suchoty, a w ostateczności wolny od bólu i ucisku organizm mógł oglądać pomieszczenie, w którym się znajdował, szeroko otwartymi oczami.
Widok nie był jakoś szczególnie dziwny. Znajdowałam się w wielkiej sali z wysokim sufitem i ogromnymi oknami, za którymi toczyło się jakby zwykle wiejskie życie. Na posadzkę składało się kilkaset grubych, gładkich kafli, a ściany zostały wyłożone kamieniem. Żadnych mebli nie ustawiono w zasięgu mojego wzroku. Na środku sufitu zawieszono jedynie wielki żyrandol, pod którym stał aktualnie wysoki i potwornie szczupły mężczyzna w czarnym płaszczu do samych kostek. Jedną rękę miał spuszczoną wzdłuż ciała, a drugą trzymał lekko zgiętą, w palcach bawiąc się długim kawałkiem drewna. Na jego wąskich ustach błądził uśmiech pełen wyższości. Wystające kości policzkowe i zapadnięte oczy tylko podkreślały jego niesamowite wychudzenie. Nie wyglądał na postać, którą można by darzyć sympatią. Od początku przerażał mnie, choć moje odczucia były też wywołane strachem, który zadomowił się u mnie po całej sytuacji z bólem, który przeszłam.
- Nie jestem żadną Mistrzynią Mordowania. – Nie wiem, jak długo trwała cisza, którą w końcu postanowiłam przerwać. Na powrót czując dreszcze i przerażenie, przesunęłam się bardziej pod ścianę, opierając się o nią, i podwijając nogi tak, abym mogła objąć je ramionami. Musiałam wyglądać w tej chwili żałośnie. A mój ochrypnięty i drżący głos tylko podkreślał moje położenie.
- Więc będziesz. – Mężczyzna wciąż obracał w dłoni kawałek drewna, nie spuszczając ze mnie wzorku. W końcu zaczął chodzić wzdłuż sali, co jakiś czas niebezpiecznie przybliżając się w moją stronę. Poczułam, jak w gardle pojawia się mi nieprzyjemna gula. Po usłyszeniu jego słów, nie miałam nawet siły przełknąć śliny.
To była jakaś pomyłka. To musiała być jakaś cholerna pomyłka! Prawda tak nie wyglądała. Zostałam wprowadzona w wielkie kłamstwo. Ktoś się pomylił. Coś mu nie wyszło.
Czując siłę, która z minuty na minutę przybywała coraz liczniej do moich żył, podniosłam się z posadzki, próbując znaleźć jeszcze w sobie podobną ilość odwagi. Ruszyłam do przodu, stawiając jedynie dwa małe kroki, ponieważ na więcej nie potrafiło sobie pozwolić moje tchórzostwo. Nogi miałam jak z galarety, a w środku mnie toczyła się jedna, wielka wojna. Wojna uczuć, emocji i myśli. Sprzeczne tematy ustawiły się po przeciwnych stronach frontu, mierząc się zawistnie wzrokiem.
- To musi być jakaś pomyłka – powtórzyłam na głos swoje myśli, zmieniając mimowolnie ton głosu na histeryczny i pełen obaw. – Mistrzynią Mordowania byłam przezywana w szkole. Ale to przez pisanie… Zresztą na mojego przyjaciela wołałam tak samo i…
- Ignacy Batycki też tu jest. Jeśli się nie mylę, odwiedza już swoje aktualne miejsce pracy – przerwał mi nagle mężczyzna swoim ciężkim i niskim głosem. Spojrzałam na niego z pewnym zdziwieniem.
- Ig-Ignacy? – wyjąknęłam, kręcąc przecząco głową. Nie wierzyłam temu, co słyszałam. Szybko przywołałam do swojej głowy wspomnienia ostatniego wieczora. Pamiętałam doskonale, że wróciłam wtedy późno do domu chłopaka, u którego miałam nocować, ponieważ mój dziadek, z którym mieszkałam, pojechał na jakieś targi do stolicy. Korzystając z faktu, że matka Ignacego była naprawdę wyluzowaną osobą, siedzieliśmy do końca doby na osiedlowym orliku z jego kolegami, grając w koszykówkę i co jakiś czas rozmawiając o grach komputerowych i internetowych, w które zwykliśmy grać. Kiedy wróciliśmy do domu Batyckiego, jego matka zrobiła nam zapiekanki i przygotowała wielkie kubki gorącej czekolady, które położyła na stoliku kawowym w salonie, a sama, życząc nam dobrych snów, położyła się spać. Ignacy zaczął szukać wtedy jakiegoś filmu w swoim starym futerale, a potem naskoczył na mnie, że jak zwykle nie chcę oglądać horroru. Pozostało na tym, że w odtwarzaczu DVD znalazł się kryminał, który wraz z moim przyjacielem oglądaliśmy już parę razy. Co chwila zatrzymywaliśmy jednak seans, aby wymienić swoje komentarze i zdania, nasuwające się nam po obejrzeniu niektórych scen i elementów filmu. Nawiązywaliśmy do czegokolwiek tylko się dało. Jeśli nagle na ekranie pojawił się główny bohater zajadający kebaba, Ignacy skorzystał z przycisku „stop” i zaczął ze mną dyskusję na temat Grubego, czyli naszego wspólnego znajomego, który codziennie wręcz obżerał się w restauracjach z fastfoodami. Zawsze tak było. Nigdy nie mogliśmy obejrzeć filmu do końca, bo każdy z nas znalazł parę chwil, w których musiał koniecznie przerwać odtwarzanie. A potem obydwoje zasypialiśmy w końcu zmęczeni przed zakończeniem.
Przywołując te wspomnienia, jeszcze bardziej zaczęłam wierzyć w fakt, że to, co teraz się dzieje, jest tylko moim marzeniem sennym. Może kontynuacją niedokończonego filmu, którą pisze moja chora wyobraźnia w czasie wypoczynku świadomości?
- Ignacy. To by było chyba trochę niesprawiedliwe, jeśli zabralibyśmy z Ziemi jedynie jednego Mistrza Mordowania – zaśmiał się mężczyzna, a jego głos znów pozostawił na moim ciele coraz bardziej widoczne dreszcze.
Niemoc zaczęła mnie denerwować.
- Niech pan skończy z tymi całymi Mistrzami Mordowania! To nasze przezwiska, które nieodpowiedzialnie nadaliśmy sobie nawzajem! – krzyczałam wściekła, nie panując nad emocjami, które wreszcie znalazły swoje ujście. Mój piskliwy głos wydawał się teraz poważny i wyrazisty. – Kim pan w ogóle jest, abym mogła z panem rozmawiać?! Co tu się w ogóle dzieje?! – Tym razem to ja skierowałam w stronę mężczyzny pytania. Oddychając ciężko, oczekiwałam jego odpowiedzi, wpatrując się w niego szeroko otwartymi oczyma z nienaturalnie powiększonymi źrenicami.
Mój rozmówca wybuchł niekontrolowanym śmiechem i zmniejszył trochę odległość pomiędzy mną a nim.
- Chcesz wiedzieć, co tu się dzieje? – spytał, podnosząc jedną brew do góry. Powoli przytaknęłam na jego słowa ruchem głowy. – Więc ci powiem, Apolonio Kamińska. Umarłaś. Zdechłaś, jak zdychał, zdycha i będzie zdychać każdy ziemski szczeniak – wyrzucił z siebie.
Zamknęłam na chwilę oczy i otworzyłam szerzej usta, aby złapać więcej powietrza. Próbowałam myśleć racjonalnie, ale nie wychodziło mi to. Na powrót zrobiło mi się słabo. Cofnęłam się nieznacznie i oparłam o ścianę, czując spływającą po moim czole kroplę potu.
Myśli uderzały we mnie niczym rozjuszone fale o brzeg w czasie burzy. Mimo napływu zdań, w głowie miałam pustkę i nie potrafiłam wyrzucić z siebie ani jednego słowa.
To jakiś żart.
To jakiś sen.
To jakaś pomyłka.
To jakieś kłamstwo.
TO NIEPRAWDA!
Walka emocji znów rozsadzała moją głowę.
- Dlaczego? – wyszeptałam wręcz niedosłyszalnie, lekko kręcąc przecząco głową. Nie rozumiałam niczego. Śmierć? Śmierć mnie dopadła? Więc co tu robię? Po jaką cholerę tu stoję?!
Bolała mnie jeszcze jedna myśl. Zawsze byłam wierząca. Zresztą od najmłodszych lat pełniłam w kościele funkcję ministrantki i lektorki. Do świątyni biegałam nawet cztery razy w tygodniu, czytałam wieczorami Biblię, modliłam się, na szyi miałam zawieszony medalik, a w mojej szkolnej torbie można było znaleźć małą dziesiątkę różańca, z którą nie lubiłam się rozstawać. Wśród tej całej obłudy, którą serwował mi świat, religia stała się sama w sobie nadzieją. Wstawałam z łóżka tylko z myślą, że kiedyś będę tam u góry, a wtedy zapomnę o wszystkich niepowodzeniach, które przydarzyły mi się na Ziemi.
Czy to... Czy tak wyglądało Niebo? Czy wielka sala z zimną posadzką, utrzymana w nieprzyjemnych dla oka kolorach, była swego rodzaju poczekalnią? Czy mężczyzna stojący pod żyrandolem odgrywał rolę bożego pomocnika? Na anioła nie wyglądał na pewno. Ja bym mu bardziej dała przydomek diabła.
- Bo jesteś tu potrzebna. Zarówno ty, jak i Ignacy. To wielkie wyróżnienie, choć nie potrafisz go teraz docenić – oznajmił po chwili mężczyzna. – Gdybyś była taka, jak inni ludzie na Ziemi, po śmierci nie stałoby się już nic. Zero. Pochowano by cię, postawiono nagrobek, przez pierwszy miesiąc zapalano by na nim znicze. Potem nagrobek coraz bardziej psułby się, aż w końcu właściciele cmentarza oddaliby twoje miejsce innej osobie, dochodząc do wniosku, że twoje zwłoki już dawno się rozłożyły. W Polach Kamiennych masz przyszłość. Na Ziemi ludzie są jedynie zabawkami w naszych rękach – tłumaczył z wyraźnym podnieceniem widocznym w jego oczach. Po moich policzkach zaczęły płynąć olbrzymie łzy jak grad.
- Jak to nie stałoby się nic? Jak to nie stanie się nic? Gdzie jest Bóg? Każda religia kłamie?! – odpowiedziałam od razu paroma pytaniami, które znów wywołały wybuch śmiechu mężczyzny.
- Nie ma żadnej religii. Jeśli pozwolisz i nie będziesz mi przerywać, z chęcią wytłumaczę ci, jakimi zasadami rządzi się mój świat. Twój świat. Nasz świat. Ale potrzebuję Twojej cierpliwości – zaśmiał się, zupełnie ignorując moją poważną minę i łzy. Po chwili zwątpienia przytaknęłam tępo ruchem głowy na jego słowa, nie mogąc wydobyć z siebie dźwięku. – Dziękuję – dodał.
- Widzisz, Ziemianie są marionetkami w rękach lalkarzy, którzy los swoich lalek mają już gdzieś. Z początku zabawa wydawała się przednia. Ale wszystko w końcu się kończy. Ignorancja, z jaką marionetki zostały potraktowana, była wystarczająca, aby te nieświadomie podjęły próbę usamodzielnienia. Ludzie wywinęli się spod kontroli magów, tworząc na Ziemi wielką cywilizację. To nie tak miało wyglądać.
Pola Kamienne istniały od zawsze, choć wcześniej były jednolite, niepodzielone na trzy zamieszkałe krainy jak teraz. Panowali nad nimi oczywiście magowie, którym pomocne okazały się wróżki i elfy. Ludem byli zwyczajni ludzie, zamieszkujący tereny blisko rzek czy innych zbiorników wodnych z wodą pitną. Żyli bez żadnych ograniczeń, nawet wiekowych. Mieszkańcy Pól Kamiennych i teraz są nieśmiertelni. Zagrożeniem mogą być dla nich jedynie ciężkie choroby i wojny.
Magom się nudziło. Jednak dzięki prastarej magii potrafili robić rzeczy, które dzisiejszej Radzie nawet się nie śnią. Stworzyli nową planetę, na którą odesłali chętnych poddanych. Dla czarodziejów miała to być swego rodzaju rozrywka. Wymyślili jakieś poglądy, czyli religie, w które ludzie ślepo wierzyli bez żadnych dowodów, i postawili złotą barierę, czyli truciznę, która zabijała mieszkańców nowej planety w około osiemdziesiąt lat, ale która była im niezbędna do życia. Z początku zapowiadało się fantastycznie. W zamku wyodrębniono specjalnie sale – Sceny - z tak zwanymi Scenariuszami, dzięki którym magowie pisali życie dla swoim marionetek, zapowiadając w nich każdy ruch i każdą myśl. Potem się im znudziło. Dłuższa chwila nieuwagi wystarczyła, aby Ziemia znacznie się rozwinęła. Do Scen należało zatrudnić większą ilość magów, którzy zaczęliby porządkować życie na Ziemi i kierować nim w późniejszym okresie. Ziemianie stali się takimi naszymi dziećmi, których rodziliśmy, a potem prowadziliśmy słowem do grobowej deski. Zamykaliśmy pokrywę i spuszczaliśmy trumnę w dół, aby wykonać ostatnią rzecz danej osobie – zasypać jej zwłoki kilogramami ciężkiego piasku.
Magiem nie trzeba się urodzić. My sami często zabieramy obiecujące i zdolne dzieciaki z wiosek do naszego zamku, gdzie otrzymują swoją różdżkę i odpowiednie wykształcenie. W końcu potrzebujemy rąk do pracy – do zarządzania grodem, do nauki innych, aż w końcu do pisania Scenariuszy. I zdarza się, że pomoc ściągamy z Ziemi, jeśli zauważymy, że ktoś się nam na pewno przyda. Tak było w przypadku twoim i Ignacego – skończył, przypatrując mi się z zainteresowaniem.
            A ja straciłam kontakt ze światem.

7 komentarzy:

  1. strasznie mi się podoba Twoje opowiadanie :)
    z niecierpliwością czekam na następny ;p
    więc cóż.. weny Ci życzę :d

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wena i zapał się przydarzą, bo aktualnie brakuję mi obydwóch. Plus czasu na dokładkę ;)
      Następny rozdział pojawi się jednak mimo wszystko dziś. Chcę ruszyć z tym opowiadaniem. Najwyższy czas na to ^ ^
      Cieszę się, że historia przypadła Ci do gustu ^ ^

      Usuń
  2. Chyba zmieniłaś ten rozdział? Wydaje mi się, że nie było najlepiej napisanego fragmentu w takiej formie - czyli momentu umierania. BYł to genialny opis. Tak namacalny... człowiek normalnie to widział, odczuwał to samo, co Twoja bohaterksa... a przyjemne to zdecvydowanie nie było. w dodatku było tu mnóstwo filozofii, refleksji, które do mnie przemówiły. Również tłumaczenie było chyba lepsze, bardziej rozbudowane... Bardzo ciekawi mnie, jak będa wyglądać Pola Kamienne,. Coś jednak istnieje innego, njawet jeśli nie jest to Bóg, w którego kazali ludziom wierzyć Magowie. A, i 5.10 minął już 6 dni temu, więc mam nadzieję, że jutro dasz notkę.. albo i dwie w takim razie:D

    OdpowiedzUsuń
  3. wrzuciłam twój szablon na szablonownicę , czeka na pobranie ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. "Więc będziesz." - moja ulubiona kwestia w rozdziale. W ogóle czytałam i prolog i ten rozdział jak zaczarowana. Nawet telefon odrzuciłam, by przypadkiem się nie rozproszyć. Ciekawy motyw, śmierć, Mistrzowie Mordowania, do tego Polska! To się ceni, serio.
    I zakochałam się w imieniu Apolonia, jest tak urocze... a do Ignacego mam pewien sentyment :D.
    Nie mogę doczekać się więcej, i więcej. Mam nadzieję, że nie zawiesisz tego (jak wynika ze słów obok w ramce). Bo masz we mnie już fankę, serio.
    Kiedyś chciałam czytać inne Twoje opowiadanie, ale HP to nie moja bajka ;). Cieszę się więc, że mogę tu coś poczytać.

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  5. O Jezu, tu chodziło tylko (albo aż) o to, że oni pisali opowiadania o śmierci.. A ja myślałam, że to jacyś zabójcy...
    Ten pomysł z Polami Kamiennymi, magami kierującymi naszym życiem i tak dalej.. tak oryginalny, tak nieprawdopodobny, że aż mógłby być prawdziwy. Byłaby to bazzdo okrutna wizja świata.... Ciekawe, czy Apolonia odnajdzie eis w roli kogoś, kto kieruje innymi ludźmi, apotem ich, niewinnych, nieświadomych, zabija...

    OdpowiedzUsuń