Znacie to uczucie, kiedy budzicie
się po koszmarze? Tę ulgę? To szczęście? Ile dla was wtedy znaczy ciężkie, ale
i radosne westchnięcie, po którym wybuchacie śmiechem na myśl o tym, że
myśleliście, że wszystko, co było marzeniem sennym, działo się naprawdę?
Kiedy
otwierałam oczy, myślałam, że znam to uczucie. Że zaraz znów się z nim przywitam,
wymienię uścisk dłoni, może czule pocałuję w policzek? Położę się z powrotem i zacznę
wpatrywać w sufit, wspominając głupi sen, który mogła wymyślić jedynie moja
chora wyobraźnia.
- No, w
końcu się obudziłaś! – Pierwszą osobą, którą zobaczyłam przed sobą, był Ignacy.
Wyglądał zwyczajnie, tak jak zawsze. Zadzierał swój idealnie prosty, długi nos
z miękkim zakończeniem, patrząc na mnie z góry zielonymi niczym szmaragdy
oczami o kształcie migdałków. Jego rzęsy były nienaturalnie jak na chłopaka
krótkie i jasnoczarne. Pod tymi dolnymi rysowały się wielkie wory od zmęczenia
– nie wyobrażałam już sobie Ignacego bez nich. Zawsze chodził niewyspany. Nad
oczami znajdowały się dwie, ciemniejsze nieco od naprawdę jasnych włosów, brwi,
którym z pewnością nie można było zarzucić, że są krzaczaste.
Wargi
chłopaka zostały w tym momencie lekko rozchylone i ukazywały rząd zębów
nadających się do aparatu ortodontycznego. Ignacy bał się jednak dentysty jak
diabeł święconej wody, więc kontakty z tym specjalistą ograniczał do minimum. Z
tego też powodu nigdy nie zgodziłby się na tak zwane „szyny”.
- Idziemy
na orlika? – spytałam, ziewając jeszcze i nie otwierając szerzej powiek. Wręcz
przeciwnie. Na powrót je zamknęłam, marząc o jeszcze minutce leniuchowania.
Zdążyłam
przewrócić się na drugi bok, kiedy poczułam nieprzyjemne szarpnięcie ze strony
chłopaka. Odwróciłam się w jego stronę z nietęgą miną i otworzyłam w końcu
oczy.
- Idiotka
– mruknął idealnie w tej samej chwili, kiedy dotarło do mnie, gdzie się
znajduję. Znów to samo. Wielka sala. Zimna posadzka. Żyrandol. Kamienne ściany.
Brakowało tylko mężczyzny w czarnym, długim płaszczu i… bólu. Udręki, która
była konaniem.
- To nie sen
– szepnęłam w stronę przyjaciela, a moje oczy znów napełniły się łzami. Każdy w
życiu ma takie momenty, w których jedynym pragnieniem jest śmierć. Ja miałam
taki właśnie teraz. Z tym, że wątpiłam, abym mogła umrzeć po raz kolejny.
-
Oczywiście, że nie. – Ignacy podniósł się z posadzki i strzepnął coś ze swoich
jeansów. Wydawał się trochę szczęśliwy. Jakby zupełnie nie przeszkadzało mu,
że… umarł.
- Ignaś,
i co my teraz zrobimy? – spytałam po chwili, również podnosząc się ze swojego
miejsca. Chłopak spojrzał na mnie cynicznie i wyśmiał mnie. Robił to bardzo
często w stosunku do swoich kolegów czy koleżanek. Był typem chłopaka, któremu
wszystko należy się odgórnie i któremu nie chce się przejmować o nic, bo wie,
że zawsze będzie miał z kim pokopać piłkę, a na trybunach czeka na niego
wianuszek stałych fanek. Jednak takiego wzroku nigdy nie kierował na mnie,
nigdy nie wybuchnął perfidnym śmiechem, kiedy sytuacja była napięta. Znaliśmy
się od małego. Mieszkaliśmy naprzeciwko siebie i już od najmłodszych lat
chodziliśmy za rękę do piaskownicy, aby rzucać w inne dzieci kulami z piasku i
chować im zabawki. To z nim uczyłam się grać w piłkę nożną, z nim stawiałam
pierwsze kroki w koszykówce, na jego ramieniu płakałam, gdy chłopak, w którym
byłam zakochana, wyśmiał mnie przed całą szkołą, to ja próbowałam go nieudolnie
uspokajać, kiedy jego dziewczyna zwyczajnie zerwała z nim, bo wolała rówieśnika
z innej klasy, to z nim wymyślałam historie, które później spisywaliśmy z
uśmiechami na ustach, to z nim oglądałam milion razy te same kryminały. To był mój Ignacy, z którym nienawidziłam się
dzielić. Z zazdrością patrzyłam na jego dziewczyny (które i tak w sumie zmieniał
jak rękawiczki), bo przez pierwsze okresy chodzenia z nimi, poświęcał im cały
swój czas, zapominając o mnie i o naszej przyjaźni. Ale taki był już Ignaś.
Beztroski. Wyluzowany. Bez zmartwień. Nieodpowiedzialny. Jednak nigdy nie
zachowywał się w stosunku do mnie, jakbym była jakąś kretynką, opowiadającą mu
bzdury.
- Jak to:
co zrobimy? Zamieszkamy na zamku, będziemy uczyć się na magów i robić pod górkę
tym, których nie lubiliśmy na Ziemi. To szansa, Apka. Nie rozumiem, czemu
robisz z tego taki szum. Słyszałaś o wszystkim, co mówił ci naczelnik Rady. Po
śmierci na Ziemi nie ma nic. A tutaj masz życie.
- Mogłam
się tego po tobie spodziewać! Ateista! Od zawsze ateista!
- Wielka
pani katolik się znalazła! Teraz widzisz, gdzie jest twój Bóg? Wcale nie
istnieje!
To był
cios poniżej pasa, który sama sprowokowałam. Wystawiłam się na niego
nieumyślnie, wiedząc jednak, jak strasznie będzie bolał, z jaką siłą uderzy. Ślady
siarczystego policzka wymierzonego słowami Ignacego nie miały tak szybko
zniknąć.
- Próbuję
zrozumieć twoje obawy i chcę cię zapewnić, że prawie mi to wychodzi – zaczął po
chwili ciszy chłopak, chodząc niespokojnie po pomieszczeniu w tę i z powrotem.
– Boisz się, że nigdy się zobaczysz już swojego dziadka. Z drugiej strony całe
życie wierzyłaś w coś, co nie istnieje, więc…
- Zamknij
pysk, filozofie! A kto powiedział, że nie istnieje?! – wrzasnęłam. Nie wiem, co
powstrzymało mnie od zrobieniem krzywdy przyjacielowi, który najwyraźniej nawet
nie próbował mnie zrozumieć. Czułam się okropnie. Nie miałam pojęcia, co o tym
wszystkim myśleć. Każda rzecz była nieprawdopodobna i nie potrafiłam w nią
wierzyć. Miałam wrażenie, że ktoś rzucił moją czaszką o kamienne schody,
dlatego teraz nie potrafię skupić się na niczym i nie umiem niczego zrozumieć.
Ignacy spojrzał
na mnie z wielką chęcią ponownego przygadania mi w odpowiedzi, kiedy do
rozległej sali wkroczył ten sam mężczyzna, który stał obok mnie podczas mojej
pierwszej pobudki. Był czarodziejem. Dopiero teraz przyjęłam tę wiadomość do
swojej świadomości i złapałam się na tym, że wstrzymałam oddech, kiedy mag
zrobił jeszcze parę kroków do przodu i zatrzymał się kilka metrów przede mną i
moim przyjacielem, obkręcając w dłoniach smukły kawałek drewna, który w
rzeczywistości musiał być różdżką. Spojrzenie miał znudzone.
- Ciszej
trochę – odezwał się tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Zapraszam za mną. Pora,
aby Apolonia zwiedziła zamek.
Czarodziej
obrócił się na pięcie i ruszył w kierunku, z którego przyszedł. Spojrzałam
jeszcze szybko na Ignacego, który uśmiechnął się jakby z wyższością i ruszył
szybkim chodem za mężczyzną. Dziwiłam się jego zapałem, ponieważ z tego, co
wspominał wcześniej mag, mogłam wywnioskować, że mój przyjaciel poznał już
najważniejsze zakątki budynku.
Kiedy
wyszłam z wielkiej sali, drzwi zamknęły się za mną samoistnie z hukiem, na
który prawie podskoczyłam ze strachu. Na szczęście udało mi się uniknąć
kpiącego spojrzenia Ignacego, kiedy wyprzedzałam go, ponieważ dziwnie bałam się
iść na samym końcu. Nie potrafiłam zrozumieć zachowania chłopaka. Kiedyś
rozumieliśmy się bez słów. Dziś różniło nas wszystko ze słowami włącznie.
Z
przerażeniem podnosiłam głowę, obserwując wysokie sufity bogato ozdobione
płaskorzeźbami. Szerokie korytarze z gładko zakończonymi łukami portali
rzeczywiście sprawiały, że czułam się jak w jakimś średniowiecznym zamku. Tym
bardziej, że za oknami budynku dostrzegałam zwyczajne wiejskie życie. Jakieś
dzieci w starych i umorusanych ubraniach biegały z uśmiechami po drogach,
goniąc się, przewracając i turlając po brudnym piachu. Kobiety nosiły zakupy
lub inne ciężkie przedmioty, nie będąc lepiej ubrane niż ich pociechy.
Niektórzy mężczyźni mieli na sobie bardzo dostojne stroje, choć zdecydowanie
nie wyglądały one na szaty magów. Musieli być po prostu wyżej postawionymi
mieszczanami.
- Tak w
ogóle jestem Marten i witam was w zamku, w którym rządzę. – Mężczyzna
przedstawił się nam stosunkowo późno po naszym wspólnym poznaniu, ponieważ
dopiero wtedy, kiedy zatrzymał się przy pierwszych drzwiach, które zamierzał
otworzyć. – Wasze imiona i nazwiska znam doskonale. To samo mogę powiedzieć o
pseudonimach. – Znów nawiązał do tego nieszczęsnego hasła, którym zwykłam
obrzucać się z Ignacym. – Od dziś jednak zaczniecie pracować w zupełnie nowym
miejscu. Oto Scena Główna! – Marten nacisnął mocniej na klamkę, a pod wpływem
tej siły drzwi delikatnie zaskrzypiały, ukazując za sobą przeogromne
pomieszczenie, zdecydowanie większe od poprzedniej sali, którą przedtem
uważałam za największą, w jakiej kiedykolwiek się znajdowałam. Marten
wprowadził nas do pokoju jakoby z dumą, sugerując, że przedstawia nam właśnie
ósmy cud świata, którym było niebotycznych rozmiarów miejsce z ułożonymi równo
pojedynczymi ławkami i stanowiskami załadowanymi zapisanymi od góry do dołu
kartkami. Arkusze czasem były spięte i posegregowane równo w ogromnych
teczkach, innym razem walały się jakby zbędne po pomieszczeniu, tworząc bałagan
nie do uprzątnięcia. Mężczyźni i kobiety, choć zdecydowanie było więcej tych
pierwszych, siedzieli głównie przy swoich biurkach i wytrwale notowali coś na
papierze, co jakiś czas spoglądając w skupieniu na notatki. Wyglądali na
takich, którym nic nie jest w stanie przerwać pracy. Znaczna mniejszość magów
biegała zdenerwowana między rzędami, poszukując jakichś swoich arkuszy, bądź
też krzycząc o jakimś popełnionym błędzie. W powietrzu było czuć, że atmosfera
jest raczej nerwowa.
- Ej,
Apka, to nie jest ten gość, o którym wspominała Kątniewska? – Ignaś szturchnął
mnie jak gdyby nigdy nic i wskazał na jakiegoś zapracowanego mężczyznę w
średnim wieku, ścierającego z czoła krople potu.
- Nie mam
pojęcia. Chyba nie byłam na tej lekcji – odpowiedziałam od niechcenia, mając
oczywiście na myśli lekcję języka polskiego z naszą nauczycielką – panią
Kątniewską.
- Dam
sobie rękę uciąć, że to on! Tylko jak on się nazywał!? – Chłopak krzyknął
głośniej, widocznie podniecony swoim niespodziewanym odkryciem. Przystopował
jednak, gdy najbliżej siedzący magowie przyłożyli palce do swoich ust i
nakazali mu tym symbolicznym gestem, aby mówił ciszej lub zamilkł. Ignacy
trochę speszył się, widząc ten znak i nie powiedział już nic aż do momentu odezwania
się Martena.
- Widzę,
że poznaliście już niektóre znane wam z waszego świata twarze. Wspominałem już,
że większość magów to rodowici mieszkańcy Pól Kamiennych, jednak niektórzy
zostają ściągani z Ziemi – oznajmił i chciał coś dodać, jednak mu przerwałam.
- Na czym
polega to… ściągnie? – Wciąż byłam przerażona całą sytuacją, w której się
znalazłam, więc mój głos lekko drżał, gdy zadawałam pytanie. Nie podzielałam
entuzjazmu Ignacego, choć cały czas podejmowałam próby zaakceptowania
wszystkiego, co zaczęło mnie otaczać.
- Można
to porównać do umierania przez sen – odparł jakby od niechcenia Marten i nie
zagłębiał się dalej w temat, choć ja chciałam poznać szczegóły. Mężczyzna
podszedł do dwóch wolnych stolików, oddalonych od nas o jakieś piętnaście
metrów. Blaty lśniły czystością, a arkusze papieru ułożone na nich były niezapisane.
– Proszę. Miejsca dla was. Są już zarezerwowane i czekają na pomyślne zdanie
przez was szkoły. – Nadal mówił swoim ciężkim głosem, nie uśmiechając się przy
tym ani trochę.
-
Szkoły?! – zdziwił się szczerze Batycki, znów zapominając o obowiązku
zachowania ciszy.
- Owszem
– odpowiedział krótko Marten, zaszczycając go spojrzeniem, które po chwili
przeniósł na mnie. Moja twarz wyrażała obojętność. Niezadowolony moją postawą
mag odwrócił się i gestem zachęcił nas do wyjścia na korytarz. Następnie
postanowił oprowadzić nas po całym zamku.
Z jednej
strony byłam pod wrażeniem, kiedy oglądałam wnętrze budynku. Przypominała mi
wielkie romańskie budowle, które omawialiśmy swego czasu na lekcji historii i
plastyki. Co jakiś czas podnosiłam głowę do góry, podziwiając z otwartymi
ustami niesamowicie zdobione sklepienia krzyżowo-żebrowe. Na ścianach
znajdowało się mnóstwo płaskorzeźb i obrazów, często przedstawiających bitwy –
zarówno te na miecze, jak i na różdżki. Malowidła niesamowicie dziwiły mnie i
kiedy zdobyłam się na odwagę, aby zapytać Martena, jakie bitwy są przedstawione
na płótnach, ten zaczynał momentalnie opowiadać o wspaniałych kolumnach w
Komnacie Rady, w której w sprawie jakiegokolwiek większego problemu spotykają
się najważniejsi magowie i wróżki, będący pod jego dowództwem. Na koniec
przeszliśmy przez długi korytarz z sypialniami dla magów (w całym zamku
takowych korytarzy miało być siedem), który prowadził do części szkoły. Marten
pokazał nam najważniejsze sale lekcyjne, jak i również obszerną bibliotekę,
stołówkę ze smakowitym jadłospisem czy nasze nowe pokoje. Akurat mieściły się
naprzeciwko siebie. Na jednych z dębowych drzwi została przywieszona plakietka
z moim imieniem. Widząc to, poczułam jakąś dziwną dumę.
- Plany.
– Marten wręczył mi i Ignacemu identyczne dwie kartki z rozkładem lekcji. –
Zaczynacie od jutra. Podeślę jeszcze do was służbę, aby wprowadziła was przez
pierwsze dni w życie zamku. Do zobaczenia. Miłej nocy. – Mężczyzna bardzo
silnie zaakcentował ostatnie zdanie. Miałam wręcz wrażenie, że wypowiedział je
z jakąś dziwną namiętnością, której nie udało mu się ukryć. Przestraszyłam się
jego tonu.
- Eee...
Marten? Możemy się do ciebie zwracać po imieniu, prawda? – Ignacy odezwał się
jeszcze, zanim mag zdążył opuścić korytarz.
-
Naturalnie – odparł czarodziej, zatrzymując się ze znudzonym wyrazem twarzy.
- Bo
widzisz… Przez okna obserwowałem miasto i… moglibyśmy zejść na dół? W sensie…
No wiesz, na świeże powietrze?
- Nie. –
Odpowiedź została udzielona takim tonem, który wydawał się pożreć każdy
sprzeciw, który mógłby paść z naszej strony. Dziwna zawziętość maga zbiła z
tropu mojego przyjaciela. – Młodzi czarodzieje nie wychodzą na dwór.
- Można
wiedzieć dlaczego? – Wiedząc, że Ignacy już o to nie zapyta, to ja wymierzyłam
pytanie w kierunku mężczyzny, ukrywając swoje niezmierne zainteresowanie tą
kwestią.
- Nie
zamierzam z wami dyskutować na ten temat. Tak było, jest i tak będzie. Do
zobaczenia na jutrzejszym śniadaniu. – Marten przyśpieszył tempo kroku i po
chwili zniknął z zasięgu mojego wzroku. A ja, udając obrażoną na cały świat
(choć może naprawdę taka byłam?...), otworzyłam drzwi od swojego pokoju i, nie
odzywając się do Ignacego ani słowem, wparowałam do pomieszczenia, trzaskając
za sobą.
I wtedy zapomniałam,
jak należy wziąć wdech. Czym jest oddychanie. Po co istnieje powietrze. Dopiero
potem okazało się, że wcale nie potrzebuję korzystać ze swoich płuc, ale wtedy
jeszcze o tym nie wiedziałam. I na bezdechu zrobiłam parę kroków, aby
przystanąć na środku mojej sypialni i pokiwać przecząco głową.
Nie
wierzyłam własnym oczom. O takiej sypialni nawet nie śniłam. Wciąż nie
poruszając się, wodziłam wzrokiem po wielkim małżeńskim łożu z dębowego drewna
z jedwabnym baldachimem, stoliku, który uginał się pod naciskiem niezliczonej
ilości potraw i napoi, wielkim i wygodnym fotelom, kamiennej posadzce i olbrzymim
oknie na pół ściany, w którym naturalnie nie było szyby. Podeszłam do niego i
wyjrzałam na zewnątrz. Zapadł już zmrok, a na niebie pojawiała się srebrna
luna. Ulice zostały opuszczone, a gdzieniegdzie dostrzegałam jedynie kilkunastu
mężczyzn, którzy wyglądali na straż. Niewiele z nich miało różdżki. Zdecydowana
większość chodziła z mieczami przy boku lub z łukami i kołczanami.
W pokoju
powieszono jeszcze coś, co wydawało mi się czymś niezwykłym. Było to wielkie
płótno na ścianie z wielkim, czerwonym i ziejącym ogniem smokiem. Zwierzę kroczyło
niczym niezwyciężone i w każdej chwili gotowe do walki. Pod jego potężnymi stopami
leżeli martwi i bezbronni ludzie. Mimo wszystko na twarzy smoka dostrzegłam
niebieską plamę. Wydawało mi się, że była to łza.
- Nie
wierzę w to! – Do mojego pokoju wparował bez pukania Ignacy, zatrzymując się na
moment w drzwiach, a następnie omijając mnie i rzucając się na moje łóżko.
-
Dokładnie. Musimy porozmawiać – oznajmiłam opanowanym tonem, odrywając wzrok od
płótna i zaszczycając nim blondyna. Skrzyżowałam ręce na piersi, jednak nie
poruszyłam się w jego kierunku.
- Chcesz
się zamienić pokojami? – Pytanie przyjaciela zupełnie zbiło mnie z tropu.
Przekrzywiłam lekko głowę i spojrzałam zdezorientowana na twarz Ignacego
wykrzywioną grymasem.
- O czym
ty mówisz? – spytałam, kręcąc zaprzeczająco głową.
- O tym,
że to niesprawiedliwe, że masz pokój z takim widokiem!
To właśnie
wtedy miałam ochotę przywalić mu z całej siły w twarz. Ledwo co powstrzymałam
się od tego, zagryzając mocno swoją górną wargę aż do krwi. Ograniczyłam się
tylko do podejścia do chłopaka.
- Ignacy,
myślałam, że potrafisz myśleć logicznie! Cóż, zacznijmy od tego, że uważałam,
że masz mózg! – wrzeszczałam na niego, nie rozumiejąc jego beztroski, jego
braku wątpliwości. Podczas gdy ja toczyłam cały czas ze sobą walkę, próbując
zrozumieć, co robię w tych całych Polach Kamiennych, on cieszył się z obrotu
sprawy. Z bólem patrzyłam na to, że nie wydawał się taki, jak kiedyś.
- Apka,
nie wiem, o co ty się tak denerwujesz! Owszem….
- Nie
tęsknisz za matką? – przerwałam mu ostro. Chłopak spojrzał na mnie trochę
zmieszany, jednak po udzieleniu odpowiedzi, na powrót przybrał minę radosnego i
beztroskiego.
-
Tęsknię. Ale tylko za nią. Za niczym innym. Mam tu ciebie, mam tu wszelkie
luksusy, mam tu pracę, którą czuję, że pokocham, będę magiem! Pamiętasz, jak
jako małe dzieci chcieliśmy mieć różdżki?
- Dzieci
marzą o rzeczach nie do spełnienia tylko po to, aby wierzyć, że rzeczy, o które
proszą, istnieją. Wcale ich nie chcą. A szczególnie nie wtedy, kiedy dorosną –
oznajmiłam krótko.
Ignacy
machnął na mnie ręką i zrobił kwaśną minę. Znów wydawał się na mnie obrażony.
- Chcę
wrócić do domu – szepnęłam cicho, jednak wiedziałam, że chłopak mnie usłyszy.
- Nie da
się, rozumiesz? Nie można się cofnąć, punkt wyjścia zniknął. Możesz stanąć w
miejscu albo iść dalej.
Usiadłam
na skraju łóżka i wpatrywałam się niewidzącym wzrokiem w baldachim, próbując
jeszcze raz to wszystko przemyśleć. Mój przyjaciel nie przeszkadzał mi w tym.
Cierpliwie czekał, choć cierpliwość nie należała do jego najmocniejszych stron.
Z
rozmyślań wyrwało mnie nagłe, aczkolwiek bardzo delikatne i ciche pukanie do
drzwi. Od razu pomyślałam, że gdybym tylko prowadziła jakąkolwiek dyskusję z
Batyckim – dźwięku nie usłyszałabym za nic w świecie.
- Otwarte
– odezwałam się i odwróciłam w kierunku wejścia.
Na progu
stanęła jakaś dziewczyna, a za nią ustawił się trochę wyższy chłopak. Obydwoje
wyglądali na jakieś szesnaście lat – byli więc rówieśnikami moimi i Ignacego.
Ich ubrania miały pełno łat, ale i też parę dziur i odnosiłam wrażenie, że nikt
nie uprał ich przynajmniej od paru dobrych tygodni. Na dodatek dwójka raczej
wyrosła już ze swoich strojów i gdyby tylko nadawały się do przekazania dalej,
powinny już dawno zostać wręczone młodszemu rodzeństwu.
-
Pukaliśmy do pana Ignacego, jednak go nie było. – Głos dziewczyny należał do
bardzo cieniutkich i jakby przelęknionych. Dziwiłam się jej zachowaniem.
- Jest
tutaj – odpowiedziałam machinalnie, wskazując na leżącego chłopaka, który po
chwili podniósł się z mojego łóżka.
- W takim
razie jesteśmy zobowiązani zapytać, czy nie potrzebują państwo czegoś. –
Dziewczyna dygnęła bardzo nisko, a jej towarzysz skłonił się lekko w naszym
kierunku. Zachowywali się zbyt grzecznie i patetycznie. Bałam się, że zaraz
zapytają, czy mogą stać idealnie w tym miejscu, w którym stoją, czy lepiej by
było, gdyby przesunęli się parę milimetrów w bok.
- Owszem,
potrzebujemy powietrza – powiedział Batycki. Westchnęłam ciężko, spoglądając na
wielkie okno bez szyby, które znajdowało się za plecami chłopaka. Miałam ochotę
wyprosić z pokoju zarówno jego, jak i tą całą służbę. Chciałam pobyć trochę
sama, bez idiotycznych rozmów i zachowań. Musiałam wszystko przemyśleć,
zrozumieć, opanować.
- W jakim
sensie powietrza? – Dziewczyna albo grała idiotkę, albo rzeczywiście nią była.
- Chcemy
wyjść na zewnątrz – odpowiedział zniecierpliwiony Ignacy. Zawsze był uparty i
nie rezygnował z niczego, co sobie wcześniej postanowił, nawet jeśli to coś nie
miało żadnego sensu.
-
Niestety – wyrzuciła z siebie służka. – Tej prośby nie możemy spełnić. Ale mamy
obowiązek wykonania wszystkiego, czego sobie państwo zażyczą, co nie narusza
wytycznych Rady. – Znów się ukłoniła.
-
Wszystkiego? – upewnił się Batycki, a ja już wiedziałam, że coś kombinuje.
-
Naturalnie.
Blondyn
podszedł do pary i zaczął obchodzić ją dookoła, oceniając wzrost, wagę i budowę
nastolatków. W końcu uśmiechnął się pod nosem.
-
Wspaniale. Więc zamieniamy się ubraniami.
~ * ~
Jestem z
siebie naprawdę dumna. Spięłam się. Naprawdę się spięłam. Mam napisane i
sprawdzone całe trzy rozdziały, a że jedna notka to pół rozdziału, to na jakiś
czas mi to starczy. I w sumie dopisuje mi ostatnio wena (choć ciężko z czasem).
Teraz
mogę więc obiecać regularne dodawanie notek ;)
Mam
nadzieję, że znajdzie się choć ktoś, kto zechce to przeczytać. Nigdy nie
pisałam żadnego innego opowiadania fantasy i chciałabym to doprowadzić do końca
^ ^
Całuję,
Leszczyna
Cieszę się, że z tym blogiem przybyłaś na blogspot. Mam tylko jeden problem: szablon, który chyba nie jest dostosowany do Google Chrome. Jaśniejsze tło mam jakby przesunięte, więc połowa tekstu jest słabo widoczna na ciemniejszym tle.
OdpowiedzUsuńCo do notki: genialna! Nigdy nie czytałam takiego bloga. Teraz wczułam się, jakbym czytała książkę.
Będę Cię męczyć, jeśli nie będzie dodawać notek. A będą się pojawiać... co dwa tygodnie? ;)
Buziak ;*
Chciałam przeczytać jakąś ciekawą książkę, nudzi mi się w domu. Chciałam pójść do biblioteki, ale jestem chora i nie miałam jak wyjść na tą zimnicę. Może i dobrze się stało...
OdpowiedzUsuńZdesperowana, zaczęłam szukać czegoś po internecie i oto tu trafiłam, na Twojego bloga. Zaczęłam czytać prolog i wpadłam w pułapkę. Masz bardzo przyjemny styl pisania, taki że aż trudno się oderwać od opowiadania. Czułam się jakbym czytała doskonałą książkę.
W części pierwszej tego rozdziału zdenerwowała mnie trochę postać Martena (bo to było on, prawda?). Również Apolonia (z czymś kojarzy mi się to imię, ale z czym???) zachowała się jak histeryczka, ale ja sama bym się chyba czuła jak walniętą patelnią w łeb w takiej sytuacji o.o
W tym epizodzie się zakochałam, szczególnie w końcówce. Ignacy jest takim pozytywnym kombinatorem, że aż się uśmiechnęłam do monitora. Poza tym mam wrażenie, że przysporzy mu to jeszcze wielu kłopotów.
Opisy sprawiły, że czułam się zupełnie jak Apolonia, w wielkim wspaniałym świecie, który jednocześnie od razu sprawił negatywne wrażenie na dziewczynie...
Nie wiem, co napisać więcej, bo plotę trzy po trzy. Dość słodzenia :)
Ściskam i nie mogę się doczekać na następny rozdział :D