sobota, 17 listopada 2012

JEDEN (2/2)


Znacie to uczucie, kiedy budzicie się po koszmarze? Tę ulgę? To szczęście? Ile dla was wtedy znaczy ciężkie, ale i radosne westchnięcie, po którym wybuchacie śmiechem na myśl o tym, że myśleliście, że wszystko, co było marzeniem sennym, działo się naprawdę?
            Kiedy otwierałam oczy, myślałam, że znam to uczucie. Że zaraz znów się z nim przywitam, wymienię uścisk dłoni, może czule pocałuję w policzek? Położę się z powrotem i zacznę wpatrywać w sufit, wspominając głupi sen, który mogła wymyślić jedynie moja chora wyobraźnia.
            - No, w końcu się obudziłaś! – Pierwszą osobą, którą zobaczyłam przed sobą, był Ignacy. Wyglądał zwyczajnie, tak jak zawsze. Zadzierał swój idealnie prosty, długi nos z miękkim zakończeniem, patrząc na mnie z góry zielonymi niczym szmaragdy oczami o kształcie migdałków. Jego rzęsy były nienaturalnie jak na chłopaka krótkie i jasnoczarne. Pod tymi dolnymi rysowały się wielkie wory od zmęczenia – nie wyobrażałam już sobie Ignacego bez nich. Zawsze chodził niewyspany. Nad oczami znajdowały się dwie, ciemniejsze nieco od naprawdę jasnych włosów, brwi, którym z pewnością nie można było zarzucić, że są krzaczaste.
            Wargi chłopaka zostały w tym momencie lekko rozchylone i ukazywały rząd zębów nadających się do aparatu ortodontycznego. Ignacy bał się jednak dentysty jak diabeł święconej wody, więc kontakty z tym specjalistą ograniczał do minimum. Z tego też powodu nigdy nie zgodziłby się na tak zwane „szyny”.
            - Idziemy na orlika? – spytałam, ziewając jeszcze i nie otwierając szerzej powiek. Wręcz przeciwnie. Na powrót je zamknęłam, marząc o jeszcze minutce leniuchowania.
            Zdążyłam przewrócić się na drugi bok, kiedy poczułam nieprzyjemne szarpnięcie ze strony chłopaka. Odwróciłam się w jego stronę z nietęgą miną i otworzyłam w końcu oczy.
            - Idiotka – mruknął idealnie w tej samej chwili, kiedy dotarło do mnie, gdzie się znajduję. Znów to samo. Wielka sala. Zimna posadzka. Żyrandol. Kamienne ściany. Brakowało tylko mężczyzny w czarnym, długim płaszczu i… bólu. Udręki, która była konaniem.
            - To nie sen – szepnęłam w stronę przyjaciela, a moje oczy znów napełniły się łzami. Każdy w życiu ma takie momenty, w których jedynym pragnieniem jest śmierć. Ja miałam taki właśnie teraz. Z tym, że wątpiłam, abym mogła umrzeć po raz kolejny.
            - Oczywiście, że nie. – Ignacy podniósł się z posadzki i strzepnął coś ze swoich jeansów. Wydawał się trochę szczęśliwy. Jakby zupełnie nie przeszkadzało mu, że… umarł.
            - Ignaś, i co my teraz zrobimy? – spytałam po chwili, również podnosząc się ze swojego miejsca. Chłopak spojrzał na mnie cynicznie i wyśmiał mnie. Robił to bardzo często w stosunku do swoich kolegów czy koleżanek. Był typem chłopaka, któremu wszystko należy się odgórnie i któremu nie chce się przejmować o nic, bo wie, że zawsze będzie miał z kim pokopać piłkę, a na trybunach czeka na niego wianuszek stałych fanek. Jednak takiego wzroku nigdy nie kierował na mnie, nigdy nie wybuchnął perfidnym śmiechem, kiedy sytuacja była napięta. Znaliśmy się od małego. Mieszkaliśmy naprzeciwko siebie i już od najmłodszych lat chodziliśmy za rękę do piaskownicy, aby rzucać w inne dzieci kulami z piasku i chować im zabawki. To z nim uczyłam się grać w piłkę nożną, z nim stawiałam pierwsze kroki w koszykówce, na jego ramieniu płakałam, gdy chłopak, w którym byłam zakochana, wyśmiał mnie przed całą szkołą, to ja próbowałam go nieudolnie uspokajać, kiedy jego dziewczyna zwyczajnie zerwała z nim, bo wolała rówieśnika z innej klasy, to z nim wymyślałam historie, które później spisywaliśmy z uśmiechami na ustach, to z nim oglądałam milion razy te same kryminały. To był mój Ignacy, z którym nienawidziłam się dzielić. Z zazdrością patrzyłam na jego dziewczyny (które i tak w sumie zmieniał jak rękawiczki), bo przez pierwsze okresy chodzenia z nimi, poświęcał im cały swój czas, zapominając o mnie i o naszej przyjaźni. Ale taki był już Ignaś. Beztroski. Wyluzowany. Bez zmartwień. Nieodpowiedzialny. Jednak nigdy nie zachowywał się w stosunku do mnie, jakbym była jakąś kretynką, opowiadającą mu bzdury. 
            - Jak to: co zrobimy? Zamieszkamy na zamku, będziemy uczyć się na magów i robić pod górkę tym, których nie lubiliśmy na Ziemi. To szansa, Apka. Nie rozumiem, czemu robisz z tego taki szum. Słyszałaś o wszystkim, co mówił ci naczelnik Rady. Po śmierci na Ziemi nie ma nic. A tutaj masz życie.
            - Mogłam się tego po tobie spodziewać! Ateista! Od zawsze ateista!
            - Wielka pani katolik się znalazła! Teraz widzisz, gdzie jest twój Bóg? Wcale nie istnieje!
            To był cios poniżej pasa, który sama sprowokowałam. Wystawiłam się na niego nieumyślnie, wiedząc jednak, jak strasznie będzie bolał, z jaką siłą uderzy. Ślady siarczystego policzka wymierzonego słowami Ignacego nie miały tak szybko zniknąć.
            - Próbuję zrozumieć twoje obawy i chcę cię zapewnić, że prawie mi to wychodzi – zaczął po chwili ciszy chłopak, chodząc niespokojnie po pomieszczeniu w tę i z powrotem. – Boisz się, że nigdy się zobaczysz już swojego dziadka. Z drugiej strony całe życie wierzyłaś w coś, co nie istnieje, więc…
            - Zamknij pysk, filozofie! A kto powiedział, że nie istnieje?! – wrzasnęłam. Nie wiem, co powstrzymało mnie od zrobieniem krzywdy przyjacielowi, który najwyraźniej nawet nie próbował mnie zrozumieć. Czułam się okropnie. Nie miałam pojęcia, co o tym wszystkim myśleć. Każda rzecz była nieprawdopodobna i nie potrafiłam w nią wierzyć. Miałam wrażenie, że ktoś rzucił moją czaszką o kamienne schody, dlatego teraz nie potrafię skupić się na niczym i nie umiem niczego zrozumieć.
            Ignacy spojrzał na mnie z wielką chęcią ponownego przygadania mi w odpowiedzi, kiedy do rozległej sali wkroczył ten sam mężczyzna, który stał obok mnie podczas mojej pierwszej pobudki. Był czarodziejem. Dopiero teraz przyjęłam tę wiadomość do swojej świadomości i złapałam się na tym, że wstrzymałam oddech, kiedy mag zrobił jeszcze parę kroków do przodu i zatrzymał się kilka metrów przede mną i moim przyjacielem, obkręcając w dłoniach smukły kawałek drewna, który w rzeczywistości musiał być różdżką. Spojrzenie miał znudzone.
            - Ciszej trochę – odezwał się tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Zapraszam za mną. Pora, aby Apolonia zwiedziła zamek.
            Czarodziej obrócił się na pięcie i ruszył w kierunku, z którego przyszedł. Spojrzałam jeszcze szybko na Ignacego, który uśmiechnął się jakby z wyższością i ruszył szybkim chodem za mężczyzną. Dziwiłam się jego zapałem, ponieważ z tego, co wspominał wcześniej mag, mogłam wywnioskować, że mój przyjaciel poznał już najważniejsze zakątki budynku.
            Kiedy wyszłam z wielkiej sali, drzwi zamknęły się za mną samoistnie z hukiem, na który prawie podskoczyłam ze strachu. Na szczęście udało mi się uniknąć kpiącego spojrzenia Ignacego, kiedy wyprzedzałam go, ponieważ dziwnie bałam się iść na samym końcu. Nie potrafiłam zrozumieć zachowania chłopaka. Kiedyś rozumieliśmy się bez słów. Dziś różniło nas wszystko ze słowami włącznie.
            Z przerażeniem podnosiłam głowę, obserwując wysokie sufity bogato ozdobione płaskorzeźbami. Szerokie korytarze z gładko zakończonymi łukami portali rzeczywiście sprawiały, że czułam się jak w jakimś średniowiecznym zamku. Tym bardziej, że za oknami budynku dostrzegałam zwyczajne wiejskie życie. Jakieś dzieci w starych i umorusanych ubraniach biegały z uśmiechami po drogach, goniąc się, przewracając i turlając po brudnym piachu. Kobiety nosiły zakupy lub inne ciężkie przedmioty, nie będąc lepiej ubrane niż ich pociechy. Niektórzy mężczyźni mieli na sobie bardzo dostojne stroje, choć zdecydowanie nie wyglądały one na szaty magów. Musieli być po prostu wyżej postawionymi mieszczanami.
            - Tak w ogóle jestem Marten i witam was w zamku, w którym rządzę. – Mężczyzna przedstawił się nam stosunkowo późno po naszym wspólnym poznaniu, ponieważ dopiero wtedy, kiedy zatrzymał się przy pierwszych drzwiach, które zamierzał otworzyć. – Wasze imiona i nazwiska znam doskonale. To samo mogę powiedzieć o pseudonimach. – Znów nawiązał do tego nieszczęsnego hasła, którym zwykłam obrzucać się z Ignacym. – Od dziś jednak zaczniecie pracować w zupełnie nowym miejscu. Oto Scena Główna! – Marten nacisnął mocniej na klamkę, a pod wpływem tej siły drzwi delikatnie zaskrzypiały, ukazując za sobą przeogromne pomieszczenie, zdecydowanie większe od poprzedniej sali, którą przedtem uważałam za największą, w jakiej kiedykolwiek się znajdowałam. Marten wprowadził nas do pokoju jakoby z dumą, sugerując, że przedstawia nam właśnie ósmy cud świata, którym było niebotycznych rozmiarów miejsce z ułożonymi równo pojedynczymi ławkami i stanowiskami załadowanymi zapisanymi od góry do dołu kartkami. Arkusze czasem były spięte i posegregowane równo w ogromnych teczkach, innym razem walały się jakby zbędne po pomieszczeniu, tworząc bałagan nie do uprzątnięcia. Mężczyźni i kobiety, choć zdecydowanie było więcej tych pierwszych, siedzieli głównie przy swoich biurkach i wytrwale notowali coś na papierze, co jakiś czas spoglądając w skupieniu na notatki. Wyglądali na takich, którym nic nie jest w stanie przerwać pracy. Znaczna mniejszość magów biegała zdenerwowana między rzędami, poszukując jakichś swoich arkuszy, bądź też krzycząc o jakimś popełnionym błędzie. W powietrzu było czuć, że atmosfera jest raczej nerwowa.
            - Ej, Apka, to nie jest ten gość, o którym wspominała Kątniewska? – Ignaś szturchnął mnie jak gdyby nigdy nic i wskazał na jakiegoś zapracowanego mężczyznę w średnim wieku, ścierającego z czoła krople potu.
            - Nie mam pojęcia. Chyba nie byłam na tej lekcji – odpowiedziałam od niechcenia, mając oczywiście na myśli lekcję języka polskiego z naszą nauczycielką – panią Kątniewską.
            - Dam sobie rękę uciąć, że to on! Tylko jak on się nazywał!? – Chłopak krzyknął głośniej, widocznie podniecony swoim niespodziewanym odkryciem. Przystopował jednak, gdy najbliżej siedzący magowie przyłożyli palce do swoich ust i nakazali mu tym symbolicznym gestem, aby mówił ciszej lub zamilkł. Ignacy trochę speszył się, widząc ten znak i nie powiedział już nic aż do momentu odezwania się Martena.
            - Widzę, że poznaliście już niektóre znane wam z waszego świata twarze. Wspominałem już, że większość magów to rodowici mieszkańcy Pól Kamiennych, jednak niektórzy zostają ściągani z Ziemi – oznajmił i chciał coś dodać, jednak mu przerwałam.
            - Na czym polega to… ściągnie? – Wciąż byłam przerażona całą sytuacją, w której się znalazłam, więc mój głos lekko drżał, gdy zadawałam pytanie. Nie podzielałam entuzjazmu Ignacego, choć cały czas podejmowałam próby zaakceptowania wszystkiego, co zaczęło mnie otaczać.
            - Można to porównać do umierania przez sen – odparł jakby od niechcenia Marten i nie zagłębiał się dalej w temat, choć ja chciałam poznać szczegóły. Mężczyzna podszedł do dwóch wolnych stolików, oddalonych od nas o jakieś piętnaście metrów. Blaty lśniły czystością, a arkusze papieru ułożone na nich były niezapisane. – Proszę. Miejsca dla was. Są już zarezerwowane i czekają na pomyślne zdanie przez was szkoły. – Nadal mówił swoim ciężkim głosem, nie uśmiechając się przy tym ani trochę.
            - Szkoły?! – zdziwił się szczerze Batycki, znów zapominając o obowiązku zachowania ciszy.
            - Owszem – odpowiedział krótko Marten, zaszczycając go spojrzeniem, które po chwili przeniósł na mnie. Moja twarz wyrażała obojętność. Niezadowolony moją postawą mag odwrócił się i gestem zachęcił nas do wyjścia na korytarz. Następnie postanowił oprowadzić nas po całym zamku.
            Z jednej strony byłam pod wrażeniem, kiedy oglądałam wnętrze budynku. Przypominała mi wielkie romańskie budowle, które omawialiśmy swego czasu na lekcji historii i plastyki. Co jakiś czas podnosiłam głowę do góry, podziwiając z otwartymi ustami niesamowicie zdobione sklepienia krzyżowo-żebrowe. Na ścianach znajdowało się mnóstwo płaskorzeźb i obrazów, często przedstawiających bitwy – zarówno te na miecze, jak i na różdżki. Malowidła niesamowicie dziwiły mnie i kiedy zdobyłam się na odwagę, aby zapytać Martena, jakie bitwy są przedstawione na płótnach, ten zaczynał momentalnie opowiadać o wspaniałych kolumnach w Komnacie Rady, w której w sprawie jakiegokolwiek większego problemu spotykają się najważniejsi magowie i wróżki, będący pod jego dowództwem. Na koniec przeszliśmy przez długi korytarz z sypialniami dla magów (w całym zamku takowych korytarzy miało być siedem), który prowadził do części szkoły. Marten pokazał nam najważniejsze sale lekcyjne, jak i również obszerną bibliotekę, stołówkę ze smakowitym jadłospisem czy nasze nowe pokoje. Akurat mieściły się naprzeciwko siebie. Na jednych z dębowych drzwi została przywieszona plakietka z moim imieniem. Widząc to, poczułam jakąś dziwną dumę.
            - Plany. – Marten wręczył mi i Ignacemu identyczne dwie kartki z rozkładem lekcji. – Zaczynacie od jutra. Podeślę jeszcze do was służbę, aby wprowadziła was przez pierwsze dni w życie zamku. Do zobaczenia. Miłej nocy. – Mężczyzna bardzo silnie zaakcentował ostatnie zdanie. Miałam wręcz wrażenie, że wypowiedział je z jakąś dziwną namiętnością, której nie udało mu się ukryć. Przestraszyłam się jego tonu.
            - Eee... Marten? Możemy się do ciebie zwracać po imieniu, prawda? – Ignacy odezwał się jeszcze, zanim mag zdążył opuścić korytarz.
            - Naturalnie – odparł czarodziej, zatrzymując się ze znudzonym wyrazem twarzy.
            - Bo widzisz… Przez okna obserwowałem miasto i… moglibyśmy zejść na dół? W sensie… No wiesz, na świeże powietrze?
            - Nie. – Odpowiedź została udzielona takim tonem, który wydawał się pożreć każdy sprzeciw, który mógłby paść z naszej strony. Dziwna zawziętość maga zbiła z tropu mojego przyjaciela. – Młodzi czarodzieje nie wychodzą na dwór.
            - Można wiedzieć dlaczego? – Wiedząc, że Ignacy już o to nie zapyta, to ja wymierzyłam pytanie w kierunku mężczyzny, ukrywając swoje niezmierne zainteresowanie tą kwestią.
            - Nie zamierzam z wami dyskutować na ten temat. Tak było, jest i tak będzie. Do zobaczenia na jutrzejszym śniadaniu. – Marten przyśpieszył tempo kroku i po chwili zniknął z zasięgu mojego wzroku. A ja, udając obrażoną na cały świat (choć może naprawdę taka byłam?...), otworzyłam drzwi od swojego pokoju i, nie odzywając się do Ignacego ani słowem, wparowałam do pomieszczenia, trzaskając za sobą.
            I wtedy zapomniałam, jak należy wziąć wdech. Czym jest oddychanie. Po co istnieje powietrze. Dopiero potem okazało się, że wcale nie potrzebuję korzystać ze swoich płuc, ale wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam. I na bezdechu zrobiłam parę kroków, aby przystanąć na środku mojej sypialni i pokiwać przecząco głową.
            Nie wierzyłam własnym oczom. O takiej sypialni nawet nie śniłam. Wciąż nie poruszając się, wodziłam wzrokiem po wielkim małżeńskim łożu z dębowego drewna z jedwabnym baldachimem, stoliku, który uginał się pod naciskiem niezliczonej ilości potraw i napoi, wielkim i wygodnym fotelom, kamiennej posadzce i olbrzymim oknie na pół ściany, w którym naturalnie nie było szyby. Podeszłam do niego i wyjrzałam na zewnątrz. Zapadł już zmrok, a na niebie pojawiała się srebrna luna. Ulice zostały opuszczone, a gdzieniegdzie dostrzegałam jedynie kilkunastu mężczyzn, którzy wyglądali na straż. Niewiele z nich miało różdżki. Zdecydowana większość chodziła z mieczami przy boku lub z łukami i kołczanami.
            W pokoju powieszono jeszcze coś, co wydawało mi się czymś niezwykłym. Było to wielkie płótno na ścianie z wielkim, czerwonym i ziejącym ogniem smokiem. Zwierzę kroczyło niczym niezwyciężone i w każdej chwili gotowe do walki. Pod jego potężnymi stopami leżeli martwi i bezbronni ludzie. Mimo wszystko na twarzy smoka dostrzegłam niebieską plamę. Wydawało mi się, że była to łza.
            - Nie wierzę w to! – Do mojego pokoju wparował bez pukania Ignacy, zatrzymując się na moment w drzwiach, a następnie omijając mnie i rzucając się na moje łóżko.
            - Dokładnie. Musimy porozmawiać – oznajmiłam opanowanym tonem, odrywając wzrok od płótna i zaszczycając nim blondyna. Skrzyżowałam ręce na piersi, jednak nie poruszyłam się w jego kierunku.
            - Chcesz się zamienić pokojami? – Pytanie przyjaciela zupełnie zbiło mnie z tropu. Przekrzywiłam lekko głowę i spojrzałam zdezorientowana na twarz Ignacego wykrzywioną grymasem.
            - O czym ty mówisz? – spytałam, kręcąc zaprzeczająco głową.
            - O tym, że to niesprawiedliwe, że masz pokój z takim widokiem!
            To właśnie wtedy miałam ochotę przywalić mu z całej siły w twarz. Ledwo co powstrzymałam się od tego, zagryzając mocno swoją górną wargę aż do krwi. Ograniczyłam się tylko do podejścia do chłopaka.
            - Ignacy, myślałam, że potrafisz myśleć logicznie! Cóż, zacznijmy od tego, że uważałam, że masz mózg! – wrzeszczałam na niego, nie rozumiejąc jego beztroski, jego braku wątpliwości. Podczas gdy ja toczyłam cały czas ze sobą walkę, próbując zrozumieć, co robię w tych całych Polach Kamiennych, on cieszył się z obrotu sprawy. Z bólem patrzyłam na to, że nie wydawał się taki, jak kiedyś.
            - Apka, nie wiem, o co ty się tak denerwujesz! Owszem….
            - Nie tęsknisz za matką? – przerwałam mu ostro. Chłopak spojrzał na mnie trochę zmieszany, jednak po udzieleniu odpowiedzi, na powrót przybrał minę radosnego i beztroskiego.
            - Tęsknię. Ale tylko za nią. Za niczym innym. Mam tu ciebie, mam tu wszelkie luksusy, mam tu pracę, którą czuję, że pokocham, będę magiem! Pamiętasz, jak jako małe dzieci chcieliśmy mieć różdżki?
            - Dzieci marzą o rzeczach nie do spełnienia tylko po to, aby wierzyć, że rzeczy, o które proszą, istnieją. Wcale ich nie chcą. A szczególnie nie wtedy, kiedy dorosną – oznajmiłam krótko.
            Ignacy machnął na mnie ręką i zrobił kwaśną minę. Znów wydawał się na mnie obrażony.
            - Chcę wrócić do domu – szepnęłam cicho, jednak wiedziałam, że chłopak mnie usłyszy.
            - Nie da się, rozumiesz? Nie można się cofnąć, punkt wyjścia zniknął. Możesz stanąć w miejscu albo iść dalej.
            Usiadłam na skraju łóżka i wpatrywałam się niewidzącym wzrokiem w baldachim, próbując jeszcze raz to wszystko przemyśleć. Mój przyjaciel nie przeszkadzał mi w tym. Cierpliwie czekał, choć cierpliwość nie należała do jego najmocniejszych stron.
            Z rozmyślań wyrwało mnie nagłe, aczkolwiek bardzo delikatne i ciche pukanie do drzwi. Od razu pomyślałam, że gdybym tylko prowadziła jakąkolwiek dyskusję z Batyckim – dźwięku nie usłyszałabym za nic w świecie.
            - Otwarte – odezwałam się i odwróciłam w kierunku wejścia.
            Na progu stanęła jakaś dziewczyna, a za nią ustawił się trochę wyższy chłopak. Obydwoje wyglądali na jakieś szesnaście lat – byli więc rówieśnikami moimi i Ignacego. Ich ubrania miały pełno łat, ale i też parę dziur i odnosiłam wrażenie, że nikt nie uprał ich przynajmniej od paru dobrych tygodni. Na dodatek dwójka raczej wyrosła już ze swoich strojów i gdyby tylko nadawały się do przekazania dalej, powinny już dawno zostać wręczone młodszemu rodzeństwu.
            - Pukaliśmy do pana Ignacego, jednak go nie było. – Głos dziewczyny należał do bardzo cieniutkich i jakby przelęknionych. Dziwiłam się jej zachowaniem.
            - Jest tutaj – odpowiedziałam machinalnie, wskazując na leżącego chłopaka, który po chwili podniósł się z mojego łóżka.
            - W takim razie jesteśmy zobowiązani zapytać, czy nie potrzebują państwo czegoś. – Dziewczyna dygnęła bardzo nisko, a jej towarzysz skłonił się lekko w naszym kierunku. Zachowywali się zbyt grzecznie i patetycznie. Bałam się, że zaraz zapytają, czy mogą stać idealnie w tym miejscu, w którym stoją, czy lepiej by było, gdyby przesunęli się parę milimetrów w bok.
            - Owszem, potrzebujemy powietrza – powiedział Batycki. Westchnęłam ciężko, spoglądając na wielkie okno bez szyby, które znajdowało się za plecami chłopaka. Miałam ochotę wyprosić z pokoju zarówno jego, jak i tą całą służbę. Chciałam pobyć trochę sama, bez idiotycznych rozmów i zachowań. Musiałam wszystko przemyśleć, zrozumieć, opanować.
            - W jakim sensie powietrza? – Dziewczyna albo grała idiotkę, albo rzeczywiście nią była.
            - Chcemy wyjść na zewnątrz – odpowiedział zniecierpliwiony Ignacy. Zawsze był uparty i nie rezygnował z niczego, co sobie wcześniej postanowił, nawet jeśli to coś nie miało żadnego sensu.
            - Niestety – wyrzuciła z siebie służka. – Tej prośby nie możemy spełnić. Ale mamy obowiązek wykonania wszystkiego, czego sobie państwo zażyczą, co nie narusza wytycznych Rady. – Znów się ukłoniła.
            - Wszystkiego? – upewnił się Batycki, a ja już wiedziałam, że coś kombinuje.
            - Naturalnie.
            Blondyn podszedł do pary i zaczął obchodzić ją dookoła, oceniając wzrost, wagę i budowę nastolatków. W końcu uśmiechnął się pod nosem.
            - Wspaniale. Więc zamieniamy się ubraniami.

~ * ~

Jestem z siebie naprawdę dumna. Spięłam się. Naprawdę się spięłam. Mam napisane i sprawdzone całe trzy rozdziały, a że jedna notka to pół rozdziału, to na jakiś czas mi to starczy. I w sumie dopisuje mi ostatnio wena (choć ciężko z czasem).
Teraz mogę więc obiecać regularne dodawanie notek ;)
Mam nadzieję, że znajdzie się choć ktoś, kto zechce to przeczytać. Nigdy nie pisałam żadnego innego opowiadania fantasy i chciałabym to doprowadzić do końca ^ ^
Całuję,
Leszczyna

2 komentarze:

  1. Cieszę się, że z tym blogiem przybyłaś na blogspot. Mam tylko jeden problem: szablon, który chyba nie jest dostosowany do Google Chrome. Jaśniejsze tło mam jakby przesunięte, więc połowa tekstu jest słabo widoczna na ciemniejszym tle.
    Co do notki: genialna! Nigdy nie czytałam takiego bloga. Teraz wczułam się, jakbym czytała książkę.
    Będę Cię męczyć, jeśli nie będzie dodawać notek. A będą się pojawiać... co dwa tygodnie? ;)

    Buziak ;*

    OdpowiedzUsuń
  2. Chciałam przeczytać jakąś ciekawą książkę, nudzi mi się w domu. Chciałam pójść do biblioteki, ale jestem chora i nie miałam jak wyjść na tą zimnicę. Może i dobrze się stało...
    Zdesperowana, zaczęłam szukać czegoś po internecie i oto tu trafiłam, na Twojego bloga. Zaczęłam czytać prolog i wpadłam w pułapkę. Masz bardzo przyjemny styl pisania, taki że aż trudno się oderwać od opowiadania. Czułam się jakbym czytała doskonałą książkę.
    W części pierwszej tego rozdziału zdenerwowała mnie trochę postać Martena (bo to było on, prawda?). Również Apolonia (z czymś kojarzy mi się to imię, ale z czym???) zachowała się jak histeryczka, ale ja sama bym się chyba czuła jak walniętą patelnią w łeb w takiej sytuacji o.o
    W tym epizodzie się zakochałam, szczególnie w końcówce. Ignacy jest takim pozytywnym kombinatorem, że aż się uśmiechnęłam do monitora. Poza tym mam wrażenie, że przysporzy mu to jeszcze wielu kłopotów.
    Opisy sprawiły, że czułam się zupełnie jak Apolonia, w wielkim wspaniałym świecie, który jednocześnie od razu sprawił negatywne wrażenie na dziewczynie...
    Nie wiem, co napisać więcej, bo plotę trzy po trzy. Dość słodzenia :)
    Ściskam i nie mogę się doczekać na następny rozdział :D

    OdpowiedzUsuń