Delikatny
i podziurawiony już materiał sukienki, którą miałam na sobie, wydawał się teraz
niczym. Byłam pewna, że zarówno bez niej, jak i z nią, byłoby mi identycznie
zimno. Na mojej skórze pojawiły się dreszcze i gęsia skórka. Ledwo co
powstrzymywałam się od uderzania zębami o siebie.
Siedziałam oparta o mur i
powstrzymywałam się przed zamknięciem powiek. Byłam potwornie zmęczona, ale
bałam się zasnąć. I to już nawet nie dlatego, że leżałam pod nieznaną bramą na
ścieżce zagłębiającej się w głęboki i mroczny las. Tę kwestię dało się zgrabnie
obejść – wystarczyło zrobić z Ignacym jakieś warty, które umożliwiłyby nam
bezpieczne przeczekanie do rana i, niestety, przyznanie się do wszystkiego
strażnikom, a następnie odebranie konsekwencji swojego zachowania. Bałam się
zasnąć, bo od momentu pierwszej mojej rozmowy z Martenem pragnęłam nigdy nie
kłaść się spać. Sen stał się moją obawą, utrapieniem i prywatną marą.
Wszędzie było ciemno. Nie
cierpiałam na nyktofobię, ale brak żadnej lampy czy świecy oraz nieznane
miejsce wprowadzały mnie w prawdziwy obłęd. Nad nami świecił się jedynie
księżyc w pełni, który tylko pogłębiał targający mną strach. Dzięki niemu widziałam
również przerażoną twarz Ignacego opartego o najbliższe drzewo. Stał, wpatrując
się w jakiś punkt przed sobą niewidzącym wzrokiem. Nie odzywał się. Między nami
zaległa cisza.
Nie wiedziałam, ile czasu mogło
minąć od naszego opuszczenia zamku. Może godzina, może półtorej? Miałam
nadzieję, że ktoś się połapał, że ani ja, ani Ignacy nie znajdujemy się teraz w
swoich sypialniach i ten ktoś zacznie nas szukać. Z drugiej strony zdawałam
sobie jednak sprawę, że na taki obrót wydarzeń jest marna szansa – służący
zostali zmuszeni do tego, aby nas udawać, a nikt oprócz Martena nie kojarzył
zapewne naszych twarzy. Wystarczy im jakakolwiek osoba podłożona do
odpowiedniego pomieszczenia.
- Apka… Ja… Ja przepraszam.-
Usłyszałam nagle. Podniosłam swój wzrok na oświetlonego przez księżyc
przyjaciela i spojrzałam na jego zmartwioną twarz.
- Teraz to już nic nie zmieni –
odparłam, wzruszając ramionami.
- Czyli że jesteś na mnie
wściekła?
- Nie. Jestem wściekła na siebie,
że wyszłam. – powiedziałam szczerze, uderzając z zimna zębami o siebie.
Skuliłam się jeszcze bardziej, aby choć trochę się ocieplić, ale wątpiłam, aby
to coś dało. – Ale nie potrafiłam cię zostawić. Czasem czuję się za ciebie
odpowiedzialna – dodałam.
- Mogę jeszcze raz spróbować
przejść przez mur… - zasugerował Ignacy, zmieniając temat.
- Już próbowałeś trzy razy i na
nic się to zdało. Nie da się po prostu po nim wdrapać – zauważyłam
pesymistycznie, choć ja nazwałabym to raczej przejawem czystego realizmu. Nie
należałam do osób, które patrzyły na świat przez różowe okulary. Dla mnie
szklanka była zazwyczaj do połowy pusta.
- To może zacznę krzyczeć? – spytał
chłopak. Wzruszyłam na jego słowa ramionami.
- Rób, co chcesz – rzuciłam w jego
stronę lakoniczną wypowiedź, ocierając opuszkami palców łzy ze swoich
policzków. Wciąż nie odrywałam jednak wzroku od Batyckiego, który ruszył się w
końcu spod drzewa i podszedł bliżej bramy. Widziałam, jak wypuszcza trochę pary
z ust, a następnie wciąga świeże powietrze. Już rozchylił wari, aby coś
krzyknąć, kiedy z powrotem je zamknął i spojrzał na mnie.
- Właściwie to nie wiem, co
krzyczeć… Pomocy? Ratunku? Raczej nie pasują.
- Krzycz, co chcesz. – Znów go
prawie że zignorowałam. Było mi obojętne, czy zacznie coś krzyczeć, czy też
nie. Podejrzewałam, że nawet jeśli strażnicy usłyszą nas teraz, nie otworzą nam
bramy, a jedynie wygonią do wspomnianych Pól Wschodnich, abyśmy w końcu zanieśli
list, którego nie posiadaliśmy. Ewentualnie zabiją. Żadne tłumaczenia na nic by
się nie zdały.
- Nie wiem, czy zauważyłaś, ale
próbuję naprawić to, co zrobiłem? – W jego głos wkradła się krzta irytacji.
- Nie wiem, czy zauważyłeś, ale
próbuję docenić to, co robisz? – odpowiedziałam momentalnie. Chłopak westchnął
ciężko i podszedł do mnie, a następnie bez zawahania pociągnął mnie za ramię i
bez problemu podniósł do pozycji pionowej.
- Chodź, obejdziemy dookoła mur.
Może gdzieś są jakieś dziury albo miejsca, po których można by się wspi…
Nie skończył, bo przerwało mu
wilcze wycie do księżyca. Moje oczy otworzyły się szerzej z przerażenia.
Obróciłam się dookoła siebie, aby zobaczyć zwierzę, które wydało dźwięk, ale
żadnego nie zauważyłam. Ignacy zdążył jedynie przełknąć głośno ślinę, bo za
chwilę wilcze wycie powtórzyło się. I znów. I znów.
Tym razem udało mi się zauważyć
wielkie, świecące ślepia wyłaniające się zza zakrętu muru. W tej samej chwili,
kiedy zauważyłam je ja, dostrzegł je również Ignacy. Nie musieliśmy długo czekać,
aby zza jednej bestii wyłoniły się kolejne.
Razem z chłopakiem wrzasnęliśmy
jednocześnie, ale zanim zdążyłam pociągnąć przyjaciela w drugą stronę muru, ten
ruszył biegiem po ścieżce, zagłębiając się w ciemny las. Wiedziałam, że tam
może być więcej niebezpiecznych zwierząt, ale z drugiej strony mogły się one
znajdować w każdym dowolnie wybranym przeze mnie kierunku. Z uwagi na to, że
nie mogliśmy rozdzielać się z chłopakiem, a i nie miałam też wiele czasu na
przemyślenie drogi ucieczki, rzuciłam się sprintem za Ignacym, podciągając tę
nieszczęsną suknię tak mocno, że praktycznie nie zasłaniała już ona ani
fragmentu moich nóg. Zdawałam sobie sprawę, że nie uda nam się uciec zbyt
daleko. Zwierzęta biegały zdecydowanie szybciej od ludzi, nieważne, czy żyły na
Ziemi, czy w Polach Kamiennych. Ale w każdej, nawet najbardziej krytycznej
sytuacji, w człowieku budziła się chęć przetrwania, wola życia i walki ponad
wszystko. Można ją było uznać za najważniejszy dar, bo tylko on utrzymywał nas
kurczowo przed ostatecznym. Przed śmiercią.
Kiedy próbowałam jak najszybciej
dogonić Ignacego i zgubić wilki, choć wiedziałam, że nie jest to możliwe,
dotarło do mnie, że jeśli teraz się poddam, to będzie definitywny koniec. Już
więcej nie otworzę oczu, nie wypowiem żadnego słowa, nie zrobię kroku do
przodu. Po śmierci w Polach Kamiennych nie można było już liczyć na nic –
istota znikała z powierzchni, jakby nigdy nie miała prawa bytu. Śmierć była
zupełnym końcem, czego moja religia nie dopuszczała.
Ale czy moja religia w ogóle istniała?
Czy nie była jedynie gierką wymyśloną przez znudzonych magów? Wytłumaczeniem
wszystkiego, co miało na zawsze pozostać dla Ziemian tajemnicą?
Moje szybkie myśli i adrenalina
wymieszana z wolą przetrwania kazały mi biec coraz prędzej. Byłam pewna, że
Ignacy może już słyszeć mój nierówny i nerwowy oddech.
- Ignacy, drzewo! – wrzasnęłam
nagle, choć nie wiedziałam, czy mój pomysł jest dobry. Próbowałam myśleć
trzeźwo, ale doskonale słyszalny bieg wilków, które coraz bardziej się
przybliżały, skutecznie mnie blokował. Na dodatek pomimo buzującej w moich
żyłach adrenaliny, zaczęłam zdawać sobie sprawę z tego, że wkrótce będę powoli
zwalniać przez brak sił. Wciąż biegłam, próbując zgubić wilki, choć wiedziałam,
że jeszcze niewiele drogi uda mi się pokonać.
Pod nogami trzaskały mi połamane
gałęzie. Raz prawie poślizgnęłam się na czymś okrągłym, jednak nie miałam
pojęcia, czym to coś mogło być. Biegłam bez określonej mety, modląc się tylko w
duchu, abym nie zaplątała się sama o swoje nogi albo zwyczajnie nie potknęła o
jakieś wystające korzenie, których było tu miliony. Raz po raz spoglądałam w
dół, aby skutecznie je przeskakiwać, szczególnie te wyższe, znacznie wystające
ze ścieżki. Całe szczęście, że tak czyniłam, ponieważ w pewnej chwili na trasie
ucieczki znalazło się powalone, olbrzymie drzewo, które należało przeskoczyć. W
porę pokonałam tę przeszkodę.
- Nie wejdziesz na nie, zanim cię
nie zjedzą! – odkrzyknął chłopak, dysząc ciężko. Obydwoje mieliśmy dobrą
kondycję, ale to nie wystarczało przy takich sytuacjach. Wilki były szybsze i
bardziej wytrzymałe. Jedyną przewagą, jaką posiadaliśmy z Ignacym, był
rozwinięty mózg, który wydawał się teraz ostatnią deską ratunku. Próbowałam
wymyślić cokolwiek, co pomogłoby nam przy ucieczce.
Nagle zza moich pleców rozległo
się zbiorowe wycie, które wywołało na mojej skórze jeszcze większe dreszcze –
tym razem nie z zimna. Wycie nie ustawało, ale jeszcze bardziej nasilało się.
Tupot biegnących w naszą stronę łap ucichł. Biłam się z sobą, czy stanąć, czy
nie, ale to Ignacy podjął za mnie decyzję, zatrzymując się w pewnej chwili i
przytrzymując mnie za ramię. Posłusznie przerwałam bieg, nie opuszczając
jeszcze sukni, aby być w pełni gotową na dalszą ucieczkę, i odwróciłam się w
stronę zamku, którego nie było już ani trochę widać. Wokół nas rozciągał się
jedynie gęsty las.
Odwróciłam się do tyłu i z
przerażeniem obserwowałam odległe od nas o jakieś dwieście metrów wilcze
ślepia, których właściciele wyli do księżyca, podnosząc co jakiś czas pyski w
stronę nieba. Na widok zwierząt, które były tak blisko swojej zdobyczy, miałam
wrażenie, że wrosłam w ziemię.
- Dlaczego one...
- Nie wiem – przerwał mi Ignacy. –
Chodź – pociągnął mnie na powrót ścieżką, rozpędzając się tak jak przedtem.
Ruszyłam za nim, jednak trochę wolniej. Traciłam już siły i najchętniej
odpoczęłabym gdzieś, ale zachowanie wilków było dla mnie dziwne i
nieodgadnione. Mogły w końcu znów rzucić się w pogoń za nami.
Nie miałam pojęcia, jak długo
mogliśmy jeszcze tak biec. Byłam jednak pewna, że pokonaliśmy całkiem sporą
trasę, bo moje nogi już praktycznie odmawiały wszelkiego ruchu. Na oko mogło
minąć z trzydzieści albo czterdzieści minut . Oczywiście, pod koniec byliśmy
już tak wycieńczeni, że bieg zamienił się w marny trucht, a następnie szybki
marsz.
W końcu przystanęłam i złapałam
się pod żebrem.
- Mam kolkę – wybełkotałam, mrużąc
oczy. Chłopak zatrzymał się i zaczął jeszcze ciężej oddychać. Ledwo co do mnie
podszedł.
- Ja chyba też. Nie wiem, wszystko
mnie boli – przyznał się, a na jego twarzy rzeczywiście pojawił się grymas
potwierdzający te słowa. Znów nerwowo odwróciłam się za siebie, choć robiłam to
przez cały czas, gdy uciekałam ścieżką, aby upewnić się, czy na pewno wilki
znów nas nie ścigają. Z ulgą przyjęłam do świadomości, że zwierzęta nie
nadbiegają w naszym kierunku. Nie słyszałam już nawet ich wycia. Teraz w uszach
dudniły mi jedynie silne porywy wiatru i krakanie jakiegoś ptaka.
Nie pytałam nawet Ignacego, czy
możemy sobie pozwolić na jakąś przerwę. Wiedziałam, że obydwoje bardzo jej
potrzebowaliśmy. I tu nie chodziło jedynie o nabranie sił. Musieliśmy
zastanowić się, co teraz możemy zrobić. Niby uratowaliśmy się przed
wygłodniałymi wilkami, ale nie mieliśmy najmniejszego pojęcia, co będzie dalej.
Znajdowaliśmy się w środku gęstego i ciemnego lasu, nie znając go ani trochę
ani nie posiadając żadnego źródła światła.
Podeszłam chwiejnym krokiem do
najbliższego głazu, na którym mogłabym usiąść. Z ulgą zajęłam na nim miejsce.
Ignacy zwyczajnie położył się na ścieżce.
- Mieliśmy wiele szczęścia –
przyznał. Całkowicie się z nim zgadzałam, więc przytaknęłam na jego słowa
ruchem głowy.
- Co my teraz zrobimy? – spytałam,
chowając twarz w dłoniach. – Nie mamy żadnej broni; żadnego głupiego noża, nie
wspominając już o mieczu, ale to to prawdziwe marzenie. Co najwyżej możemy
sobie zrobić proce, ale wątpię, aby było to skuteczne, jeśli dorwą nas jakieś
zwierzęta. A potem szczęście może nam już nie dopisać tak jak teraz. Tym
bardziej, że w tym lesie mogą mieszkać groźniejsze stworzenia niż wilki. – W
tym miejscu mimowolnie po raz kolejny odwróciłam się za siebie i zaczęłam
wypatrywać jakiegoś niepożądanego ruchu. Na szczęście nic takiego nie
zauważyłam, więc znów powróciłam wzrokiem do Ignacego.
- Czemu te wilki się nagle
zatrzymały? – spytał chłopak. Musiałam przyznać, że i mnie mocno dręczyła ta
kwestia. Gdyby podbiegły do nas jeszcze kawałek, dorwałyby nas bez dwóch zdań. Potem
rozszarpały, rozerwały gardła i… nie chciałam nawet o tym myśleć.
- Nie wiem – przyznałam. – Ale,
jak już mówiłam, następne na pewno się nie zatrzymają. Poza tym nie mamy
jedzenia i picia. I tu nie chodzi o zwykłe wybrzydzanie, ale mam już strasznie
sucho w gardle, a żołądek zwija mi się z głodu.
- Mnie też – wtrącił Ignacy,
automatycznie kierując prawą dłoń na brzuch i gładząc się po nim. – I tak,
wiem, nie mamy światła, bo się nie popisałem.
- Nawet gdybyś się popisał –
zaczęłam, choć nie chciałam teraz usprawiedliwiać przyjaciela – to i tak
stracilibyśmy ją po drodze. Ucieczka była najważniejsza.
- I nie mamy ubrań – dorzucił od
razu Ignacy. – A jest zimno – odkrył Amerykę. Ukryłam twarz w dłoniach.
Sytuacja przedstawiała się beznadziejnie. Nie mogliśmy tu siedzieć i czekać, aż
coś nas rozszarpie, nie mogliśmy się też cofnąć, bo to groziłoby spotkaniem z
wilkami. Wychodziło więc na to, że po chwili odpoczynku mogliśmy jedynie iść
przed siebie.
- Co my zrobiliśmy? – jęknęłam, a
w moich oczach znów zaczęły zbierać się łzy. Kiedyś prawie nigdy nie płakałam,
ale dziś biłam swoje rekordy w rozpaczaniu. Uważałam jednak, że jestem
usprawiedliwiona sytuacją, w której się znalazłam.
- Chyba raczej: „co ja zrobiłem?”
Nie wiem, jak mogłem być taki nieodpowiedzialny! Ale powiedz sama, to nie
zapowiadało się tak fatalnie! Największą konsekwencją, jaka mogła nas spotkać,
było to, że ktoś każe nam wrócić do naszych łóżek!
- Od początku ci mówiłam, że to
nie skończy się dobrze – przypomniałam mu, choć nie było co teraz zastanawiać
się, kto postąpił dobrze, a kto źle. Przeszłość nie mogła się teraz liczyć.
Najważniejsza było przyszłość.
- Ale ty czasem się zachowujesz
tak dręt…
- Lepiej nie kończ, bo nie ręczę
za siebie – zastrzegłam. Nie miałam ochoty na żadne kłótnie czy nawet bójki,
więc wolałam, aby mój przyjaciel już więcej nie wypowiadał się na ten temat.
Tym bardziej, że wcale nie uważałam, abym była drętwa. To po prostu on miał na
wszystko inne spojrzenie, bo sam nie przejmował się niczym i robił to, na co
tylko miał ochotę. Gdybym to ja go czasem nie pohamowała, żałowałby wtedy
swoich pomysłów. Momentami czułam się jak jego anioł stróż.
Zamknęłam na moment oczy i
zaczęłam głębiej oddychać, jak gdybym liczyła, że świeże powietrze wpadające do
moich nozdrzy przyniesie mi jakiś dobry i wykonalny pomysł. Niestety, żadne
rozwiązania, oprócz ślepego kierowania się naprzód i ryzykowania życiem, nie
mogły wpaść mi do głowy.
Nagle usłyszałam, jak Ignacy
podnosi się szybko z ziemi. Przerażona pomyślałam, że coś zauważył i chce
uciekać, jednak kiedy otworzyłam oczy, z ulgą stwierdziłam, że chłopak stoi w
miejscu. Zdziwiłam się jednak faktem, że zachowywał się tak, jakby był w transie,
ponieważ wpatrywał się ślepym wzrokiem w jakiś element za mną i wydawał się
obojętny na wszystko inne, co go otaczało.
- Ignacy? – spytałam, nie wiedząc
ani trochę o co mu chodzi. Chłopak zdawał się mnie nie słyszeć. Powtórzyłam
więc jego imię głośniej, jednak znów nie doczekałam się jego reakcji. W końcu
zaskoczona odwróciłam się w stronę, w którą Batycki był skierowany i otworzyłam
szeroko usta ze zdziwienia. W naszym kierunku szła wolnym krokiem jakaś kobieta
odziana jedynie w śnieżnobiałą sukienkę do połowy uda, od której biło jasne
światło. Z każdym kolejnym krokiem, jaki był stawiany przez bose stopy, światło
coraz bardziej mnie oślepiało.
Kobieta zbliżała się w naszym
kierunku z uśmiechem na ustach. Wpatrywała się cały czas w Ignacego, a mnie nie
zaszczyciła nawet przelotnym spojrzeniem. Mimo to bez problemu mogłam zauważyć,
że w jej oczach czai się przebiegłość i spryt.
Nagle biała postać zatrzymała się
i wyciągnęła rękę w kierunku Batyckiego. Podniosła wyżej swój lekko zgarbiony
nos, jakby chciała spojrzeć na wszystko z góry, choć i tak była już wysoka – na
pewno miała większy wzrost ode mnie i od Ignacego, który w końcu nie należał do
niskich osób.
Jakby wychudzona kobieta
uśmiechnęła się jeszcze szerzej i otworzyła usta.
- Na białym licu biała łza.
Czy czarna barwa to ta zła?
Czerwona ciecz tryska jak czerwony deszcz.
Wybierz kolor, wędrowcze, musisz, chcesz.
Pragnienia twe spełnię, tylko chodź tutaj,
Nie bój się, nie ociągaj, towarzyszy ci ma nuta,
Ona cię chroni, bezpiecznie prowadzi do mnie,
Nie zapomnisz, co się wydarzyło i ja nie zapomnę – zaczęła śpiewać czystym, jakby
anielskim głosem. Miał on przyjemną i aksamitną barwę. Przeszło mi też przez
myśl, że jest on uzależniający, ale
bałam się dłużej nad tym zastanawiać.
I w tej chwili stało się coś,
czego nigdy bym się nie spodziewała. Ignacy, rzeczywiście jakby stracił
zupełnie świadomość swojego umysłu, ruszył powoli w stronę tajemniczej kobiety,
która wciąż nuciła delikatnie melodię swojej piosenki i zachęcała Batyckiego do
podejścia ruchem dłoni. Chłopak zupełnie poddał się jej woli.
- Ignacy, stój! – podniosłam się
nagle z kamienia i, jakbym odzyskała momentalnie wszystkie siły, rzuciłam się w
stronę chłopaka, zawieszając się na jego ramieniu. – Co ty robisz?! Uciekajmy!
– zarządziłam, ciągnąc go w zupełnie inną stronę.
- Nie słuchaj jej – odezwała się
od razu kobieta miłym głosem. – Chodź tutaj – szepnęła i wydęła usta. Zrobiła
dodatkowy krok do przodu, nadal zachęcając chłopaka do przyjścia ruchem ręki.
Nie wiedziałam, co o tym wszystkim
myśleć. Biała istota ani trochę nie wyglądała na człowieka. Przez ułamek sekundy
pomyślałam sobie, że to wszystko nie dzieje się naprawdę, że to tylko moje
wyobrażenia wywołane przez zmęczenie i przeżycia. Tym bardziej, iż miałam
dziwne wrażenie, że… tą postacią jestem ja. Kobieta miała identyczne włosy jak
moje, ciemne blond z tlenionymi pasemkami, które układały się w lekkie fale,
odstające kości policzkowe, dziurki w policzkach, pełne usta, zielone, duże i
głęboko osadzone oczy. Jedyną różnicą, jaką znalazłam, był nasz wzrost. Nawet
wiek by się zgadzał! Postać nie
wyglądała na więcej niż dziewiętnaście lat. Ja sama miałam szesnaście.
Z drugiej strony wszystko
wyglądało strasznie realnie. Ignacy wręcz wyrywał się z mojego uścisku, a ja
wciąż czułam ból po ucieczce przed wilkami. Nadal byłam głodna i spragniona.
Jeśli to byłby sen, nie potrafiłabym odczuwać takich rzeczy.
- Opanuj się! – wrzasnęłam, kiedy
już nie mogłam utrzymać ramienia Batyckiego w swoich dłoniach. Potwornie się
wyrywał.
- Apolonia, zostaw mnie w końcu! –
ofuknął mnie chłopak, jednak starałam się nie dawać za wygraną. Bałam się, że
jeśli teraz puszczę Batyckiego, już nigdy więcej go nie zobaczę.
- Apolonia? – spytała nagle
kobieta, a na jej twarzy pojawiło się doskonale widoczne zdziwienie. Pierwszy
raz postać zaczęła mi się uważnie przyglądać, coraz bardziej niedowierzając
własnym oczom. W końcu ruszyła w moją stronę, a z jej ust zniknął uśmiech.
Opuściła też swoją rękę, która zwisała teraz wzdłuż ciała. Przerażona cofnęłam
się lekko, zostawiając już w spokoju Ignacego, który zaczął tracić równowagę.
Biała istota jakby od początku przewidziała, co się stanie z chłopakiem, więc
złapała go w porę i bez problemu podniosła na ramiona. Znów zrobiłam krok do
tyłu, ale potknęłam się o wystający korzeń. Upadłam na ziemie, próbując jeszcze
cofać się na czworakach. Blondynka spokojnie zbliżyła się do mnie i stanęła
nade mną, wciąż trzymając Batyckiego jakby był zaledwie lekkim piórkiem.
- Nie, proszę nie! Zostaw nas! –
piszczałam cienkim głosem, widząc, jak kobieta zaczyna się nade mną pochylać. –
NIE! – wrzeszczałam przez łzy.
Kobieta uklęknęła obok mnie i położyła
sobie ostrożnie głowę Ignacego na przedramieniu. Zanim złożyła swoje długie
palce na moim czole, zdążyłam jedynie zauważyć, że chłopak ma zamknięte oczy i
został pozbawiony wszelkiej świadomości.